Pytanie, czy i co my obywatele możemy zrobić, aby ten stan odmienić, zadałem wybranym osobom myślącym z troską o sprawach polskich w ankiecie Fundacji im. Zygmunta Starego. Celem było zainicjowanie dyskusji dotyczącej pozytywnych i konstruktywnych działań obywatelskich zmierzających do przezwyciężenia istniejącego, emocjonalnego podziału. Działań, które powinny być prowadzone nie przeciw komuś, lecz na rzecz integracji i dobra wspólnego. Na rzecz budowy polskiej wspólnoty obywatelskiej i społecznej, w której zasady demokratyczne i wolność słowa umożliwiają ścieranie się poglądów, ale nie prowadzą do nienawiści i pogardy.
Chodzi o przywrócenie dialogowi społecznemu należnej mu rangi i racjonalnego poziomu, stworzenie przestrzeni, w której różnica zdań i nawet ostre starcie są próbą poszukiwania zrozumienia otaczającego nas świata i ludzi, a nie okazją do poniżania i niszczenia inaczej myślących. Poszukiwanie sposobów porozumiewania się w imię tego, co jest dobrem wspólnym.
Szacowni respondenci odpowiadali wprawdzie w rozmaity sposób, niemniej zaznaczył się wśród nich zasadniczy podział na tych, którzy do kwestii narodowego pojednania podeszli ze szlachetnym przekonaniem, że jest ono możliwe, oraz na tych, którzy powątpiewają w takowe całkowicie.
Ci drudzy, spoglądając na rzeczywistość chłodnym i trzeźwym okiem lub może nawet z pewnym zgorzknieniem, wydają się w swoich sądach bardziej zróżnicowani. Część z nich szczerze boleje bowiem nad faktem, że dla narodowego pojednania wiele zrobić się nie da, podczas gdy inni w ogóle kwestionują sens takiego zbratania, wskazując na wynikającą z konfliktu wartość i tym samym okazując się finalnie największymi z optymistów.
Tak zdecydowany pogląd nie jest jednak licznie reprezentowany. Jego głównym zwolennikiem pozostaje profesor Jan Woleński, stwierdzający, że rozdzierający polską scenę polityczną spór nie tylko nie jest szkodliwy, ale też należy w nim widzieć pewnego rodzaju gwarancję „zdrowia społecznego”. Woleński postrzega każdą partię aktualnie rządzącą jako tę, po której stronie leży odpowiedzialność za zapobieganie eskalacji konfliktu. Można się domyślać, że profesor pragnie uniknąć wymknięcia się tego konfliktu poza wyznaczone politycznie ramy, w samym sporze nie widząc niczego złego.
Również profesor Roman Kochnowski sądzi, że konflikt nie jest jakąś szczególną polską specjalnością i wskazuje kraje uważane powszechnie za cywilizowane, które stanowią arenę zdarzeń znacznie bardziej gorszących. Sama walka polityczna, nawet brutalna i pozbawiona wszelkich hamulców, jest zatem według niego w świecie demokratycznym czymś całkowicie naturalnym.
Liczniejsza jednak grupa respondentów utrzymuje, że toczący Polskę polityczno-medialny spór jest zdecydowanie szkodliwy, ale naiwnością byłoby twierdzić, że w jakikolwiek sposób można go zażegnać. Ta grupa ankietowanych utrzymuje, że albo istniejący konflikt wynika z wyrachowania i skoro przynosi stronom realne korzyści, nikomu nie opłaca się go przerywać, albo też towarzyszące mu emocje są już zbyt silne, by można było myśleć o pojednaniu.
Tomasz Cukiernik nie waha się nazywać Polaków „pożytecznymi idiotami”, którzy spierają się w interesie obcych mocarstw. O żadnym narodowym zbrataniu nie może więc być mowy, skoro spór umiejętnie podsycają siły zewnętrzne. Profesor Hanna Kowalska – Strus uważa polsko-polskie utarczki wręcz za drugorzędne, skoro decyzje podejmowane są zupełnie gdzie indziej. Stanisław Remuszko boleje wprawdzie nad podziałem wśród Polaków, ale wskazuje znów na opłacalność konfliktu, nie dając więcej nadziei od innych. W tej optyce wewnątrzpolskie porachunki jawią się jako wielka „ustawka”, w której kluby parlamentarne tym tylko różnią się od piłkarskich, że działają na pokaz, z wyrachowaniem angażując spragnionych bardziej igrzysk niż chleba „maluczkich”. Gwałtowny spór ma zatem tworzyć zasłonę dymną, dość naturalne emocje wpuszczając w przygotowane uprzednio koleiny i podsycając je na tyle, by nie znalazły ujścia „poza systemem”.