Pesymistą jest również Wojciech Stanisławski, który – w przeciwieństwie do wielu innych – uznając polityczne swary za autentyczne, wzorem Pana Tadeusza możliwość pojednania upatruje jedynie w poważnym zagrożeniu zewnętrznym, ale doceniając siłę targających Polakami emocji, lęka się o to, jak wielka musiałaby być skala owego zagrożenia. Podobnego zdania jest Krzysztof Janicki, który z właściwą sobie swadą i humorem stwierdza, że Polaków zjednoczyć może tylko obcy najazd, należy zatem takowy jak najrychlej sprowokować, niczego przy tym nie zaniedbując. Ale zaraz z równie trzeźwym sarkazmem reflektuje się, że nawet sienkiewiczowski „nieprzyjaciel w granicach” wcale nie musi był przecież skutecznym remedium na wewnątrzpolskie swary, jako że część Polaków może zechcieć przyłączyć się do agresora, byle tylko postawić na swoim i nie iść ręka w rękę z „wrażym” obozem.
Jerzy Surdykowski natomiast jest zwolennikiem tezy o „narastaniu walki partyjnej wraz z budową demokracji”. Stroniąc zarówno od napuszonych, rejtanowskich gestów, jak i banalnego mickiewiczowskiego wezwania „Kochajmy się!”, zwraca uwagę na zawłaszczanie państwa przez dominującą aktualnie partię, które to zawłaszczanie pogłębia się wraz z kolejnymi rządzącymi ekipami. Należy się zatem spodziewać, że będzie tylko gorzej. Bezkarność powoduje bowiem ciągłe przesuwanie granic zuchwałej bezczelności, a w rezultacie postępującą atomizację społeczeństwa, coraz bardziej uwikłanego w partyjno-plemienne wojny, przypominające mafijne porachunki. Co najciekawsze, ponure proroctwa Surdykowskiego nie są wystarczającym powodem, by stracił on wiarę w demokrację jako taką – sprzeciwia się jedynie jej „wypaczeniom”. Niemniej nawet takie silne ideowe umocowanie nie pozwala mu karmić się jakimikolwiek złudzeniami.
Inni respondenci podchodzą do tytułowego zagadnienia z większą dozą optymizmu, utrzymując, że wewnątrzpolski antagonizm da się przerwać, a przynajmniej załagodzić.
Według większości z nich szansą na to mają być próby dialogu oraz zmiana w przestrzeni retoryki z języka wojennego na język pokojowy, a przynajmniej na język sporu cywilizowanego i uczciwego. Diagnozy Wiesława Hołdysa dotyczące języka używanego w tak zwanej debacie publicznej wykraczają zresztą poza to, co odnosi się do samego konfliktu polsko-polskiego. Anglicyzmy, wulgaryzmy, pełne patetycznej przesady lub nadmiernej egzaltacji wyrażenia i powielane po wielokroć niezręczne zwroty nie tylko zaśmiecają język polski, ale i odbijają się na jakości każdej debaty. Zmiana w tej materii może więc nieść z sobą szansę sanacji na wielu płaszczyznach. Podobnie profesor Walery Pisarek, przyznając się do bezradności względem istniejącego konfliktu i niezdolności do wypracowania nań niezawodnej recepty, żywi nieśmiałą nadzieję, że rezygnacja z języka obmowy może przynieść pewne efekty.
Ksiądz Wit Pasierbek zwraca uwagę na problem niepojmowania tych samych terminów w taki sam sposób. Wyjaśnienie ich znaczenia przez obie strony doprowadzi według niego do odkrycia, że spór istniał wyłącznie na poziomie językowym. Samo pojednanie musi być jednak zdaniem jezuity oparte na niewzruszonych wartościach, wyłączając z przestrzeni sporu narodową tradycję, prawo naturalne, chrześcijańskie wartości i własną historię, a pozostawiając miejsce jedynie na ich różnorodną interpretację.
Recepta dominikanina Wojciecha Jędrzejewskiego na polsko-polski spór wyróżnia się swoją konkretnością. Duchowny proponuje najpierw stworzyć listę pozytywnych rzeczy, jakie powiedzieć można o przeciwnym obozie, następnie listę elementów przez siebie nieakceptowanych, uwzględniającą jednak domniemane dobre intencje oponenta, a dopiero na samym końcu spis zarzutów. Te trzy listy Jędrzejewski proponuje przełożyć później na dyskusję, rozpoczynającą się analogicznie od pochwał dla rywala, następnie przechodzącą do dobrych słów o jego intencjach i dopiero na sam koniec pozostawiającą to, czego nie da się w nim zaakceptować.
Krzysztof Mazur uważa natomiast, że obcość i wrogość wynikają z sekciarskiego zamykania się w świecie konkretnych środowisk i mediów, uparcie i niezależnie od wydarzeń podtrzymujących przeświadczenie o słuszności własnych poglądów, a skutecznie filtrujących wszystko to, co może owo przekonanie zakłócić. Dowodzi zatem, że już samo bezpośrednie spotkanie z prawdziwym oponentem, a nie jego wykoślawionym obrazem, może stanowić skuteczną odtrutkę na nienawiść i uprzedzenia, a zatem przybliżyć do upragnionego pojednania.