Zawsze tak się dzieje, zawsze.
Nagle się pojawiają.
Czasem w wielkich, czarnych kapeluszach,
czasem w wielkich, czarnych samochodach,
ale zawsze czarnych.
Wyniosłe brwi, uśmiechy, w których nie ma radości,
tylko ta czerń.
Za białymi zębami.
Zuchwale sterczą ich palce, które wskazują.
I ta pycha białych kołnierzy.
W rękawach trzymają pakty i kwity.
Niepostrzeżenie wloką na swoich ramionach noc.
Ich spojrzenie zamienia ziemię pod stopami
w kleistą smołę, a powietrze staje się gęste jak kisiel.
Robi się coraz ciaśniej.
O ucieczce nie ma mowy.
I wtedy budzi mnie
mój krzyk,
ale przecież i tu
unoszą się ponad nami.