J.C. Chandor / USA / 2011
To tylko wymyślone pieniądze. Tylko?
W świecie, w którym liczby wyznaczają wartość istnienia, a decyzje kilku ludzi potrafią zachwiać losem milionów, J.C. Chandor w swoim debiutanckim filmie „Chciwość” (oryg. Margin Call, 2011) opowiada o jednej nocy, która na pierwszy rzut oka zmienia wszystko, ale ostatecznie nie zmienia nic. W tym dramacie finansowym nie ma spektakularnych bankructw, dramatycznych zamachów ani wybuchów emocji znanych z hollywoodzkich widowisk. Jest za to mroczna refleksja o granicach odpowiedzialności instytucji bankowych za oferowane inwestorom skomplikowane instrumenty finansowe.
Film Chandora to dzieło kameralne, prawie teatralne, ale jego wymowa jest uniwersalna. Akcja rozgrywa się niemal wyłącznie w biurowcu jednej z nowojorskich firm inwestycyjnych, której nazwy nie poznajemy. Anonimowość ta nie jest przypadkowa — chodzi o uogólnienie, o stworzenie modelu rzeczywistości, który mógłby być prawdziwy w każdej firmie finansowej funkcjonującej w przededniu kryzysu z 2008 roku. Nie jest celem wskazanie winnego, ale pokazanie mechanizmu, który zredukował etykę do tabeli Excela.
uż pierwsze minuty filmu ustawiają ton narracji: masowe zwolnienia pracowników. Zaprzeczające moralnej kulturze organizacji, która jeszcze chwilę wcześniej uznawała się za bastion wiedzy, skuteczności i prestiżu. Eric Dale (Stanley Tucci), jeden z głównych analityków ryzyka, zostaje niemal bez słowa usunięty z firmy. Zostawia po sobie jedynie pendrive z analizą zagrożeń, który trafia w ręce Petera Sullivana (Zachary Quinto) — młodego analityka, człowieka o niezwykle precyzyjnym umyśle. To on odkrywa, że firma przekroczyła punkt krytyczny: jej portfel inwestycyjny jest tak bardzo „zlewarowany”, że najmniejszy spadek wartości aktywów doprowadzi do katastrofy. I tak zaczyna się długa, bezsenna noc w trakcie której przybywają do siedziby tej firmy coraz wyżsi przedstawiciele struktury zarządzającej. Noc kalkulacji i — przede wszystkim — moralnych dylematów, które mają jedni i których nie mają inni, zwłaszcza im wyżej stoją w hierarchii.
Czym jest tytułowa „chciwość”? W filmie Chandora nie przybiera ona formy spektakularnej żądzy czy hedonistycznej ekstrawagancji znanej z „Wilka z Wall Street” Scorsesego. To chciwość systemowa, która automatycznie produkuje określone zachowania. Wyrażająca się w postawach i decyzjach zatrudnionych w firmie maklerów i ich przełożonych. Pracownicy ci nie są psychopatami ani demonicznymi manipulatorami. Są — i to jest najgorsze — zwykłymi ludźmi, którzy próbują „robić swoje”. To właśnie ta zwyczajność i instytucjonalność zła jest najbardziej przytłaczająca.
Kluczowe znaczenie w „Chciwości” mają dialogi, często statyczne, pozbawione dramaturgicznych ozdobników, ale pełne napięcia. Konfrontacja Sama Rogersa (Kevin Spacey) z resztą zarządu, zwłaszcza z zimnym jak lód prezesem Johnem Tuldem (Jeremy Irons), to mistrzowskie studium ambiwalencji moralnej. Rogers, doświadczony dyrektor działu sprzedaży jest postacią tragiczną. Pracuje w firmie, która postępuje niemoralnie, ale nie jest w stanie się jej przeciwstawić, bo wie, że jest miejscem, gdzie hoduje się w ludziach chciwość. Przez lata był trybem w tej machinie i teraz nie potrafi nic zrobić. W jednej ze scen ujawnia: „Wiedziałem, że to wszystko się rozpadnie. Ale i tak dalej to sprzedawałem”. Jego łzy na koniec filmu nie są katharsis — są dowodem klęski moralności, która okazała się słabsza niż pieniądze.
Z kolei w innej scenie Tuld mówi: „Są trzy sposoby, aby funkcjonować w tym biznesie: Bądź pierwszy, bądź mądrzejszy albo oszukuj. Ja nie oszukuję. I choć jest wielu mądrych ludzi, dużo łatwiej jest być pierwszym.” Tuld uważa, że trzeba być zimnym, nawet jeśli nadchodzi apokalipsa. Myśleć jak maszyna. Stracić ma ktoś inny. Nie on. Tu nie ma wyjścia ewakuacyjnego z systemu, który działa według bezwzględnej logiki zysku. Dla głównych graczy jest to tak oczywiste i naturalne, jak oddychanie. Bo dla nich świat składa się z tłustych kotów i głodnych psów, ale ostatecznie wszystkie one są chciwe.
J.C. Chandor stworzył film o etyce w kostiumie thrillera finansowego. Pokazuje naturę odpowiedzialności i sytuacje w których nie ma granic w pogoni za zyskiem. Świat, który systemowo podporządkowuje wszelkie wartości maksymalizacji efektu finansowego, stającego się jedynym kryterium oceny wartości człowieka. Nie ma tu bohatera, który odchodzi w stronę światła. Nie ma nawet wyraźnej katastrofy — jest raczej cisza przed burzą. Wiemy, że firma sprzeda toksyczne aktywa nieświadomym odbiorcom, wiemy, że doprowadzi to do chaosu na rynkach finansowych — ale tej burzy nie zobaczymy. Jeremy Irons w jednej z kluczowych sytuacji mówi: „To tylko liczby. Po prostu jesteśmy pierwsi, którzy się zorientowali”. Ta fraza jest jak epitafium dla świata instytucji finansowych, które zredukowały rzeczywistość swojego działania do osiągania zysku za wszelką cenę.