Poetyckość czterdziestu ponumerowanych, na cztery sezony podzielonych, lirycznych zapisków Krzysztofa Budziakowskiego wydaje się zrazu nieoczywista. Z początku jawi się ona jako pochodna swobodnego toku rozmyślań tekstowego „ja”; z natury introwertycznego, wszak ostrożnie gotowego zawierzyć świadectwu zmysłów. Bo do jego świata furtkę uchylają nam właśnie zmysłowe wrażenia. Doświadczamy ich w miejscu starannie przez poetę wybranym. Zazdrość bierze, gdy rozejrzymy się po owocowym sadzie, kiedy przystaniemy przy okolicznej kapliczce, gdy dotrze do nas zapach lipy i poetycznego heliotropu. Jeśli dodamy jeszcze do tego smak ulubionego tytoniu, burbona albo świeżego chleba z kreteńską, więc wyborną, oliwą, powraca skojarzeniowym echem panarejowe zapytanie: „Azaż owo nie rozkosz […]?”. Lecz ten locus amoenus staje się scenerią rozważań nie zawsze optymistycznych; nie tylko dlatego, że niedaleko znajduje się cmentarz z grobami bliskich. Ale także dlatego, że w świadomości poetyckiej persony rozgrywa się dramat sumienia i dramat poznania. Oba budzą lęk, budzą też pragnienie chwili bezpiecznej, bez bólu, wolnej od trudnych pytań pozbawionych odpowiedzi. Podmiot wie doskonale, że „et in Arcadia ego”, że ponad wypielęgnowanym ogrodem, gdzieś w dalekości są jeszcze ośnieżone góry, gdzie biała cisza odsłania Pierwszą Przyczynę:
wszystkiego,
która i swoją jest przyczyną.
I patrzy na siebie moimi oczami.
Naszymi oczami. Wszystkimi.
Patrzy na siebie.
(Dwudziesta trzecia)
Zresztą krajobraz zimowej baśni równie dobrze może ewokować srebrzystą jasność śmierci. Z nie mniejszą spostrzegawczością zauważa poeta niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą błąd identyfikacji ograniczający naszą orientację w rzeczywistości (Szósta). Bowiem do najważniejszych, przemyśliwanych przez poetę kwestii należy egzystencjalne znaczenie tego, co percypujemy. Prosta rejestracja zjawisk stanowczo mu nie wystarcza. Ogólnie – w samym rdzeniu bytu kryje się elementarne pytanie nie tylko o sens stworzenia, ale i o to, czy sam Stworzyciel odczuwa rację własnego istnienia. Pozostaje On bezimienny, „bo nie da się nazwać kogoś, kto jest wszystkim” (Trzydziesta siódma). Myśląc o Bóstwie, sięga Budziakowski do wyobrażeń dawniejszych niż judeochrześcijańskie, prowadzi czytelnika nad brzeg Nilu, do tych, co:
Boga nazywali:
„Stary, który był na początku”.
Ci pierwsi twierdzili, że świat powstał,
bo On o nim pomyślał
i ciągle myśli taką myślą,
która staje się natychmiast:
szakalem pręgowanym,
splamionym kamieniem,
gęganiem flaminga,
Sfinksem,
zapachem tamaryszku,
czerwienią wielu wcieleń,
sosną żywiczną,
nieznośnym dymem palonych ciał.
On, który wymyśla sobie w umysłach ludzi
różne imiona.
(Piętnasta)
Zatem świat i wszystko, czemu zdarzyło się i wciąż zdarza zaistnieć, pozostaje materializacją boskiej myśli, wypełnia jednocześnie postanowienia boskiej woli, kierunkującej jednostkowe oraz zbiorowe bycie ku zapomnieniu, chociaż samo bóstwo przemijalności nie podlega (zobacz: Dwudziesta siódma). Niewykluczone, że światopogląd poezji Budziakowskiego graniczy chwilami z panteizmem (porównaj z zakończeniem medytacji dwunastej). Jednakże bardziej owocne od tych roztrząsań byłoby przyjrzenie się, jak rozmyślająca tutaj postać próbuje uporać się z własnym, niewygodnym położeniem, tym trudniejszym, że przeciwnik zwany Czarnopiórym nie spuszcza go ze swego czujnego, nieprzyjaznego oka. Dodajmy do tego ciężkie sny, niemożność rozróżnienia dnia i nocy, strach przed odrzuceniem, a będziemy mieli obraz sytuacji, w których jeno siąść i płakać, poddać się depresji albo popaść w grzech nierządnego smutku, czekając na coraz bliższy, nieuchronny koniec. Jednak dla osobowości tak dojrzałej jak poetycka persona Budziakowskiego to niepodobne. Wprawdzie odczuwa pokusy pesymizmu, lecz jednocześnie stara się zachować podmiotowość, traktując rozmyślanie jako lek lub broń. Medytacja nie jest tu więc czynnością czysto intelektualną, ma istotny wymiar duchowy. Dopiero wtedy godzi sprzeczności, układa w przejrzysty wzór wrażenia artystyczne (przede wszystkim muzyczne), przeświadczenia moralne inspirowane często etyką Nowego Testamentu, wiedzę podmiotu o własnej przed-biografii zapisanej w wojennych losach matki (Dwudziesta) oraz pogodzenie z faktem, że być, znaczy u-bywać. Wszystkie zaś poetyckie rozpoznania łączą się w postawie wdzięczności, gdyż:
Wdzięczność jest królestwem. Tak.
To ona jest ostatecznym ratunkiem.
(Czterdziesta)
Rad daję wiarę tym wyznaniom. Kiedy już w nas wybrzmią, proponowałbym jeszcze wnikliwe, wrażliwe pochylenie się nad posłowiem do udostępnionego nam notatnika. Jego autor, Józef Baran, umieszcza lipnickie rozważania w kontekście biograficznym, rzucając na nie pełne przyjaźni spojrzenie.
Recenzja opublikowana w „Nowym Napisie”