Quentin Tarantino
USA 2015
Chrapanie w kinie na Quentinie Tarantinie
Miała być uczta kinowa: „Nienawistna ósemka” Tarantino. Przed każdym seansem kupuję rodzynki w czekoladzie, ale tym razem wyjątkowo z tego zrezygnowałem. Premiera Tarantino, czegóż chcieć więcej? Zaczyna się dobrze: muzyka Morricone i rozległy, zachwycający, śnieżny krajobraz Wyoming. Praca operatora Roberta Richardsona jest bardzo mocną stroną tego filmu. Dzięki tak wybitnym aktorom jak Samuel L. Jackson, Kurt Russell, Michael Madsen czy Tim Roth mamy też bardzo wyrazistych bohaterów. Film niby spełnia najważniejsze dla mnie kryterium oceny: opowiada historię której jeszcze nie znałem, mimo wielu oczywistych i charakterystycznych dla Tarantina zapożyczeń. Na tym polegać powinno prawdziwe kino: opowiedzieć coś nowego. I po raz pierwszy spełnienie tego kryterium nie wystarcza mi do dobrej oceny, bo ta historia nie inspiruje ani moralnie, ani intelektualnie, ani emocjonalnie. Ta historia opowiedziana jest po nic. Jeśli Tarantino miał zamiar moralizować o nienawiści to wyszło mu to bardzo trywialnie.
40-sto minutowy dialog w dyliżansie jest tak jednostajnie nudny, że wielokrotnie dopadała mnie senność z którą walczyłem wyobrażając sobie własne zawstydzenie, gdybym zaczął chrapać w kinie. To wyobrażenie zwyciężało. Ale chrapanie i tak słyszałem…
Jennifer Jason Leigh ciekawie wykreowała postać Daisy Domergue, wrednej baby nie zasługującej na współczucie. Znamy takie, albo niektórzy znają. Jeśli ktoś lubi patrzeć jak bita jest do krwi kobieta, to ten film takie widoki zapewnia wielokrotnie. Podejrzewam Tarantina, że są jednymi z jego ulubionych scen w tym filmie. Ci co też tak by chcieli, będą oglądali z przyjemnością.
Żałuję bardzo, że zrezygnowałem z okazji i pretekstu do jedzenia rodzynek w czekoladzie. To byłaby jedyna przyjemność. Tarantino mnie zawiódł. Nuda, nuda, ketchup.