W wypadku drugiego, podziemnego obiegu wydawniczego nie było już zakazów, nie było ograniczeń innych niż te w umysłach autorów i wydawców, nie było uciekania w abstrakcję – była wolność pełna, choć oczywiście miała swoją cenę, czyli zagrożenie wyrzuceniem ze studiów, represjami i więzieniem. W końcu były to wydawnictwa nielegalne, uderzające w ustrój państwa, międzynarodowe sojusze i tak dalej. Ale właśnie taka wolność, pełna i całkowita, miała wartość pełną i całkowitą. I ta nieskrępowana niczym swoboda pojawiała się akurat w obszarze książek, które zawsze były obiektem mojego uwielbienia. A książki wydawane poza cenzurą były marzeniem, które samo do mnie przyszło, nim ośmieliłem się o nim pomyśleć. To był wstrząs. Wstrząs, że istnieje sensowna możliwość mojego działania, z którego w dodatku mój ojciec, żołnierz Armii Krajowej, i dziadek, żołnierz Armii Andersa, byliby dumni.
W sierpniu 1980 roku rozpoczął się słynny karnawał Solidarności, więc z wakacji wracałem do nieco już innej rzeczywistości. W Krakowie przekazano mi wiadomość o spotkaniu grupy inicjatywnej wolnego związku studentów1. Wraz z Jarkiem Zadenckim i kolegami z filozofii oraz kilku innych kierunków jako grupa inicjatywna nowej organizacji wydaliśmy oświadczenie i ulotkę, które wydrukowali koledzy ze Studenckiego Komitetu Solidarności dysponujący sprzętem poligraficznym. Zostając członkiem Niezależnego Zrzeszenia Studentów, nie widziałem dla siebie większej roli do odegrania niż rola szeregowego członka. W końcu byli tam „weterani” z SKS-u, koledzy, w których odwagę i mądrość żywiłem niezachwianą ufność.
O dziwo stało się inaczej. Znalazłem się w grupie, która zaplanowała wydawanie periodyku społeczno-literackiego. Biorąc pod uwagę, ile dla mnie znaczyło słowo pisane – legalne i nielegalne – byłem chyba do tego predestynowany. Ale fakt, że moja działalność przybrała konkretniejsze kształty, zawdzięczam nie tylko swojemu entuzjazmowi. Prowadziliśmy bardzo ożywione dyskusje, początkowo jednak z tych dyskusji nic kompletnie nie wynikało. To intelektualne ożywienie było czymś pięknym, lecz nie przynosiło żadnych owoców. Co robiliśmy? Dyskutowaliśmy. Czy coś się przez to zmieniało? Tylko dni w kalendarzu. I nagle odkryłem, że jestem jedną z nielicznych osób w tym gronie, które potrafią nie tylko mówić, ale także działać i organizować. Takie odkrycie wewnętrznego potencjału w nieśmiałym i niepewnym siebie chłopcu, jakim byłem, odmieniło moje życie. Czasopismo zaczęło się ukazywać pod nazwą „Bez Tytułu”. Zostałem jego redaktorem prowadzącym.
Pod szyldem „Bez Tytułu” pojawiały się teksty rozmaite, które kierowane były do studentów i mieściły się w szeroko pojętej tematyce społeczno-kulturalnej. Wśród redaktorów było wielu znakomitych kolegów, w tym Ludwik Stasik, który zasłynął później z Jerzym Donimirskim i Antonim Zielińskim wmurowaniem w biały dzień na krakowskim Rynku Głównym tablicy upamiętniającej drugą rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych. Mimo stanu wojennego i mimo obecności milicji, która nie rozumiała, co w okolicy wieży ratuszowej „naprawiają” jacyś „robotnicy”.
Finalnie jednak redakcja „Bez Tytułu” okazała się za mała dla tak silnych osobowości, jakie ją tworzyły. Osobiste ambicje i personalne napięcia zaczęły psuć atmosferę i utrudniać pracę. W takich warunkach zrezygnowałem z funkcji redaktora prowadzącego. Zastąpił mnie Krzysiek Gurba (dzisiaj profesor, wykładowca Uniwersytetu Pedagogicznego), ale nie na długo – żywot „Bez Tytułu” po czterech numerach przerwało wprowadzenie stanu wojennego.
W międzyczasie w ramach działań Niezależnego Stowarzyszenia Studentów zostałem współzałożycielem wraz z Jarkiem Zadenckim, Janem Marią Rokitą, Konstantym Miodowiczem, Jarosławem Gowinem, Krzysztofem Dawidowiczem i innymi kolegami Klubu Myśli Patriotycznej „Jagiellonia”. Celem klubu było rozwijanie polskiej myśli niepodległościowej i państwowej, uczestniczenie w pracach na rzecz utrwalania i zachowania tożsamości narodowej Polaków oraz refleksja nad rolą społeczną inteligencji i jej powinnościami względem narodu.
I to był dla mnie kolejny moment przełomowy, bo już wkrótce pod auspicjami Jagiellonii i NZS-u założyłem oficynę wydawniczą drugiego obiegu pod nazwą Oficyna NZS UJ „Jagiellonia”2. Znalazłem się więc w miejscu najbardziej dla siebie odpowiednim: wydawałem niezależne książki poza cenzurą, choć w czasie istnienia pierwszej Solidarności takie działanie, mimo że nielegalne, to jednak nie było specjalnie ryzykowne, tak jak wcześniej i później po wprowadzeniu stanu wojennego. Książki zawsze kochałem miłością zapamiętałą, publikowanie zaś wolnej myśli było dla mnie doświadczeniem wręcz mistycznym, odkąd tylko spotkałem się ze zjawiskiem drugiego obiegu. Początki były trudne, bo wiedziałem wprawdzie, co chciałem robić, ale od strony technicznej kompletnie nie miałem o tym pojęcia. Zgadywałem tylko, że muszę dotrzeć do osób, które mają do dyspozycji maszyny offsetowe i papier. W owych czasach jedno i drugie nie było towarem powszechnym – papier podlegał przydziałom, o których mogłem tylko pomarzyć, natomiast o maszynie do własnej dyspozycji i pomarzyć nie mogłem.
1. H. Głębocki, Z. Dawidowicz (red.), Niezależne Zrzeszenie Studentów w Krakowie w latach 1980–1990. Wybór dokumentów, t. 1, Wydawnictwo Arcana, Kraków 2014, s. 168–169.
2 Tamże, s. 60.