Nawiązałem więc kontakty z drukarzami zatrudnionymi w państwowych zakładach małej poligrafii, ale przecież za każdą usługę trzeba było zapłacić. Sam nie dysponowałem żadnymi funduszami. Jedynym moim pomysłem było kołatanie do różnych osób z osobliwą propozycją zainwestowania we mnie i w moją działalność pieniędzy i udostępnienie jakiejś książki wydanej na emigracji. Dlaczego jednak ktoś miałby mi zaufać, skoro wszystkie te znajomości studenckie były świeże?
Pomoc przyszła od Jarka Zadenckiego, który wszak w moje zdolności wydawnicze ani odpowiedzialność finansową ufać nie musiał. Dzięki niemu miałem jednak wkrótce w rękach pierwszą książkę i pieniądze, które pożyczył od swojego ojca. Pokonałem więc najważniejszą przeszkodę, bo upór i nawiązane w międzyczasie kontakty musiały zaowocować, gdy tylko zaczęły mieć nad czym i za co pracować. Wydanie Współrządzić czy nie kłamać? Andrzeja Micewskiego okazało się sukcesem. Ze sprzedaży tego tytułu mogłem oddać Jarkowi pieniądze i zdobyć fundusze na kolejny projekt Oficyny. Byłem z siebie zadowolony – zrobiłem coś dla wolności słowa w Polsce, zasłużyłem się dla Niezależnego Zrzeszenia Studentów i Klubu Myśli Patriotycznej, umożliwiłem dalszą działalność Oficynie, nauczyłem się wydawać książki, a w końcu dość szybko zwróciłem pożyczone fundusze, uwiarygadniając się na całej linii. Ta szara, prawie trzystustronicowa książka z drugoobiegowej Oficyny była początkiem czegoś nowego w moim życiu. Odnalazłem swoją drogę i zacząłem sobie na niej radzić.
Współtworzyłem również w tym czasie Wydawnictwo ABC, kierując w nim jednym z dwóch pionów wydawniczych. Drugim kierował niezwykły człowiek, Wojtek Wiśniewski, taternik i speleolog, odkrywca kilkudziesięciu jaskiń. Uczestnik niezliczonej liczby wypraw, także wielu samotnych, w których trakcie wczołgiwał się w jaskiniach do nieznanych korytarzy. Autor kilkuset artykułów o tematyce górskiej i jaskiniowej oraz kilkudziesięciu map jaskiń. Samodzielne i samotne odkrywanie niedostępnych korytarzy jaskiniowych to dowód na poziom odwagi dla mnie kompletnie niepojęty.
W ramach ABC wydałem kilkanaście tytułów, równolegle prowadząc jednoosobowo Oficynę NZS UJ „Jagiellonia”. Wszystkie wydane przeze mnie książki sprzedawały się w błyskawicznym tempie, a ostatnia doczekała się dodruku. Nakłady zwykle sięgały tysiąca egzemplarzy.
Pomijając już walkę o wolność słowa, czyli tak zwaną misję, Oficyna była biznesowym strzałem w dziesiątkę. W ciągu kilku miesięcy z petenta, który składa różnym ludziom dziwne propozycje, stałem się de facto jednoosobową firmą, nielegalną wprawdzie, ale świetnie prosperującą. Przyznałem sobie tylko fundusz pokrywający bieżące wydatki, choćby takie jak transport książek. Byłem w jednej osobie pracodawcą, pracownikiem i księgowym. Cały zysk z tej działalności, czyli wszystkie pieniądze, przekazałem skarbniczce NZS Wiesi Sotwin 11 albo 12 grudnia 1981 roku, a więc w terminie bardzo szczególnym.
Na fali powodzenia założyłem nawet małą księgarnię z niezależnymi wydawnictwami. Wprawdzie „bibułę” kolportowano w wielu punktach Krakowa, ale dostępna dla każdego księgarnia, przeznaczona również dla tych, którzy nie mieli kontaktu ze strukturami Solidarności czy środowiskiem studenckim, była czymś wyjątkowym. W mieście zawisły plakaty wskazujące lokalizację księgarni, a to, co poza oficjalnym obiegiem można było w niej kupić, należało wprawdzie do wiedzy dostępnej tylko wtajemniczonym, ale tych przybywało, w końcu żądza wolnego słowa było ogromna. Tą wskazywaną przez plakaty lokalizacją było samo serce Krakowa – gmach Wyższej Szkoły Pedagogicznej przy ulicy Grodzkiej. Co rano przed otwarciem ustawiała się przed księgarnią kilkudziesięcioosobowa kolejka – widok w Polsce Ludowej częsty, choć zwykle przed zupełnie innymi sklepami. Przez księgarnię przewijały się tłumy, a ja byłem szczęśliwy: drukowałem nielegalne wydawnictwa, sprzedawałem je niemal masowo, zarabiałem dobre pieniądze dla niezależnej od władzy organizacji studenckiej. Upajałem się wolnością i zakładałem, że będzie tylko lepiej. Na wszelki wypadek zachowywałem jednak pewne zasady konspiracji, oczywiście w takim stopniu, w jakim było to możliwe.
Miałem już wtedy wiele kontaktów z rozmaitymi drukarzami. Poszukiwałem takich, którzy zajmowali się drukowaniem drugoobiegowych publikacji dla Kościoła i proponowałem im nieco bardziej ryzykowne treści. Świetnym współpracownikiem okazał się pan S. – był nie tylko wykonawcą, ale i koordynatorem prac. Miał swoich, nieznanych mi drukarzy i introligatorów, którym zlecał konkretne książki. Bezpośrednio pracowało dla mnie dziesięciu drukarzy, niektórzy – jak właśnie pan S. – sami organizowali druk.
Jeszcze ciekawszy był mój inny „współpracownik” – pan C. Wówczas moje kontakty w środowisku drukarskim zataczały już coraz szersze kręgi, jeden polecał mnie innemu, ten kolejnemu i tak dalej. Tak trafiłem na pana C., który wydrukował mi kilka rzeczy. Dość późno dowiedziałem się, że jego możliwości „operacyjne” wynikają z tego, że jest pracownikiem Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i szefem działającej tam małej poligrafii.