Już w styczniu pod nowym szyldem wydrukowałem przygotowany przez Tadeusza Nyczka zbiór wywiadów Marii de Hernandez-Paluch Spisane będą czyny i rozmowy. Maszynopis książki przekazała mi znajoma Tadeusza, pani M.W., dzisiaj profesor o znanym nazwisku. Spotkanie z nią rozbawiło mnie i wzruszyło. Zaczęło się od jej słów: „Tylko mi nic nie mówcie, proszę, nic kompletnie, bo jeśli zostanę aresztowana i przytrzymają mnie jeden dzień bez łazienki, to wszystko im powiem”.
Publikacja i tym razem była drukowana w Komitecie Wojewódzkim Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, co w stanie wojennym było nie lada bezczelnością, nie wiem tylko, czy większą z mojej strony, czy ze strony pana C. Ta działalność wystawia mu zresztą najlepsze świadectwo, bo przez kontakty ze mną ryzykował więcej niż ja sam.
Ale pan C. robił jeszcze więcej – dostarczał nam sprzęt poligraficzny, czyli coś na wagę złota. Oficjalnie złomował sprawne urządzenia, po czym po sporządzeniu stosownych protokołów sprzedawał je nam. Zarabiał wprawdzie na tym, ale przecież ryzykował znacznie więcej, niż to było warte. W ten sposób kupiłem od niego sprawny kserograf do produkcji matryc offsetowych dla Henryka Karkoszy, który wiele lat później okazał się tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Monika”. Panowie oczywiście o sobie nic nie wiedzieli. W mojej teczce w IPN są donosy „Moniki” na mnie, ale takie jakieś niekompletne. On miał o mnie więcej informacji, niż było w tych donosach. Koniec końców wyszło na to, że załatwiłem od urzędnika Komitetu Wojewódzkiego PZPR sprzęt dla agenta Służby Bezpieczeństwa, na którym ten drukował antykomunistyczną „bibułę”…
Byli naturalnie i inni drukarze – pan R., niezastąpiony pan S., pan O., pan Z. i jeszcze jeden pan R. W ramach Krakowskiego Towarzystwa Wydawniczego współpracowali ze mną jako organizatorzy produkcji wydawniczej Paweł de Barbaro (dzisiaj fizyk wysokich energii pracujący w Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych CERN pod Genewą), Tomasz Placek (dzisiaj profesor filozofii na UJ) i Marcin Zaczek (dzisiaj doktor nauk medycznych i znakomity, oddany pacjentom kardiolog).
Po długich dyskusjach, jakie prowadzili Tadeusz Nyczek, Ludwik Stasik i Andrzej Sulikowski, narodził się pomysł na czasopismo społeczno-kulturalne, które miało się ukazywać pod pełnym nadziei tytułem „Feniks”. Nyczek, Stasik i Sulikowski przygotowali pierwszy numer, ale ostatecznie zmieniono nazwę pisma na „Arka”3. Wydrukowałem i rozkolportowałem ten pierwszy numer, a częściowo też kolejne numery, wspierając to ważne czasopismo. Od drugiego numeru zmieniła się redakcja, a ideowy Ludwik został z niej wygryziony. Umiał pogrywać sobie z komuną, ale nie z drapieżnikami, które były także w szeregach opozycji i potrafiły brutalnie walczyć o swoją pozycję. Kolportaż to oczywiście była istotna struktura zapewniająca rozpowszechnianie kolejnych wydawnictw. Miała charakter wielopoziomowy – rozdzielających się ścieżek, na których następowały kolejne podziały liczby przekazywanych egzemplarzy. Ponadto od moich kolporterów w Krakowie wydawnictwa odbierali dystrybutorzy z innych miast. Miałem też bezpośrednich kolporterów warszawskich, gdańskich i podkarpackich, którzy przyjeżdżali do mnie po książki.
Wieści o mojej działalności dotarły w końcu do kręgów „Kultury” w Paryżu, gdzie skierował się Jarek Zadencki po zwolnieniu z internowania i po otrzymaniu paszportu. Za jego sprawą Jerzy Giedroyć zaproponował mi drukowanie „Zeszytów Historycznych”. I tak zaczęła się współpraca mojego Krakowskiego Towarzystwa Wydawniczego z legendarną „Kulturą” paryską. Giedroyć dopłacał do każdego numeru jakieś dwieście dolarów, przesyłał gotowy numer, a my robiliśmy jego polską reedycję.
Ale w końcu i nam powinęła się noga. Wpadł w trakcie kontroli SB jeden z drukarzy pana S., pan B., który w zakładzie małej poligrafii Naczelnej Organizacji Technicznej drukował dla mnie Dziennik pisany nocą Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Nie wiem, czy drukował go nocą, czy za dnia, ale złapali go na gorącym uczynku. Złapali, dobrze postraszyli, a przerażony B. powiedział, co wiedział. O mnie niewiele – że jakiś student, że jakiś Krzysztof, o S. niestety znacznie więcej. Pana S. aresztowali, zrobili mu rewizję i znaleźli to, czego szukali – magazyn książek, matryc, papieru. Dopiero przy tej okazji dowiedziałem się, że S. miał swój mały sekret: był nałogowym alkoholikiem. Wpadł w łapska Służby Bezpieczeństwa w najmniej szczęśliwym momencie – gdy był w tak zwanym ciągu i kiedy dzielni funkcjonariusze nalali mu szklankę wódki za informacje, okazał się tak rozmowny, że już na drugi dzień mogli go wypuścić.
Skontaktowałem się z żoną pana S., od niej dowiedziałem się, kiedy wyjdzie, a potem wydarzenia potoczyły się już szybko. Tego dnia około godziny 15.00 czekałem na ulicy Józefa Dietla i wypatrywałem swojego pechowego współpracownika. W końcu go zobaczyłem. Człapał nieco przymroczony. Podniósł na mnie mocno zmęczone oczy i bez zbędnych wstępów oznajmił:
– Panie Krzyśku, wszystko powiedziałem!
3 P. Franaszek, „Jagiellończyk”. Działania Służby Bezpieczeństwa wobec Uniwersytetu Jagiellońskiego w latach osiemdziesiątych XX w., Instytut Pamięci Narodowej, Kraków 2012, s. 215 i 289.