Włosy stanęły mi dęba na głowie. W rozgorączkowaniu zacząłem dopytywać.
– Wszystko, od początku… – dopowiedział pan S. ze smutną szczerością.
Biorąc pod uwagę, że S. należał do moich współpracowników od 1981 roku, to „od początku” obejmowało bardzo dużo. „Wszystko powiedziałem!” – dudniło mi w głowie, podnosząc ciśnienie krwi.
Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Krążyły mi po głowie rozmaite myśli. Mimo że stałem na czele dużej struktury, bo pracowało dla mnie w wydawnictwie bezpośrednio około 30 osób, a w kolportażu jakieś 25, to uświadomiłem sobie, że u żadnej z tych osób nie mogę szukać pomocy, żeby nikogo dodatkowo nie narazić.
Oczywiście trochę się spodziewałem, że kiedyś mogę zostać aresztowany, ale na to, że będę poszukiwany, nie byłem przygotowany. Zaliczyłem niby parę dni w ukryciu w grudniu 1981 roku, tamten lokal był już jednak nieaktualny, a innego nie miałem. Po głowie przetaczały mi się coraz bardziej posępne myśli. Ścigała mnie policja polityczna kraju bądź co bądź totalitarnego. A metody stosowane wobec przeciwników panującego ustroju bywają mało przyjemne. Obawiałem się tortur. Nie wiedziałem, ile wytrzymam, czy się nie złamię i nie sypnę współpracowników. Kto takie rzeczy może o sobie wiedzieć? Wiedziałem tylko na pewno, że jeśli tak się stanie, to natychmiast popełnię samobójstwo, bo nie umiałbym z tym żyć.
Spacerowałem po ulicy i nie miałem pojęcia, co robić. Zadzwoniłem do domu. Esbecy już tam byli. Drugi telefon wykonałem do mecenasa Andrzeja Rozmarynowicza, byłego akowca, stalinowskiego więźnia, doradcy prawnego Karola Wojtyły, a wówczas działacza Solidarności, człowieka wielkiego rozumu i odwagi. Nie znaliśmy się, ale nie miałem innego pomysłu. Był już wieczór, a ja plotłem do słuchawki bez większego sensu, nieskładnie prosiłem o pomoc i radę. Mecenas szybko się domyślił, o co w tym dziwacznym bełkocie chodzi, i kazał mi przyjechać natychmiast do siebie do domu.
Przedstawiłem mu sytuację i pytałem, co powinienem zrobić. Rozmarynowicz szybko ściągnął do siebie redaktora „Tygodnika Powszechnego” Krzysztofa Kozłowskiego i zaczęliśmy się naradzać wspólnie. Szczęśliwie obowiązywała wówczas amnestia – darowywano winę każdemu, kto przyznawał się do działalności antypaństwowej, nie wymagano sypania innych, a jedynie oświadczenia o postanowieniu poprawy i zobowiązaniu do przestrzegania prawa. Ustaliliśmy, że pan mecenas ukryje mnie w swoim domu przez sobotę i niedzielę, a w poniedziałek rano odwiezie do prokuratury, gdzie dokonam swojego „ujawnienia”. Było to najlepsze rozwiązanie, bo chroniło przed aresztowaniem i przesłuchaniami. Jak znakomitym, szlachetnym i odważnym człowiekiem trzeba być, aby przyjąć do swojego domu, gdzie mieszka się z żoną i dziećmi, kogoś, kogo się zupełnie nie zna? Kogoś wprost z ulicy? Zawsze będę pamiętał troskę i pomoc, jakiej udzielili mi mecenas Andrzej Rozmarynowicz, jego żona i syn Michał.
Po nerwowym weekendzie, ale jednak w bezpiecznym otoczeniu rodziny pana mecenasa, pojechałem z nim do prokuratury, gdzie złożyłem wyjaśnienia w zakresie znanym już SB, ale bez żadnych nazwisk, i oświadczenie o chęci działania zgodnie z prawem. Oczywiście byłem nieszczery, ale chciałem, żeby widzieli we mnie wystraszonego studencika, który nieopatrznie zaangażował się w jakąś tam opozycję jako szeregowy działacz, bez większego znaczenia. Tylko w ten sposób mogłem uchronić moich współpracowników i prędko powrócić do dalszej aktywności. Nie interesowały mnie w końcu jakieś patetyczne gesty, nie interesowało mnie odgrywanie bohatera, interesowała mnie dalsza efektywna działalność, bez niepotrzebnych komplikacji. Skądinąd ani przez myśl mi nie przeszło stosowanie się do oświadczeniu o przestrzeganiu prawa, którego podpisanie uważałem za wymuszone w wyjątkowych warunkach i tym samym niewiążące.
Według mojej niekompletnej teczki personalnej w Instytucie Pamięci Narodowej w latach 1982–1983 Służba Bezpieczeństwa zajmowała się moją działalnością w ramach szerszej Sprawy Operacyjnego Rozpoznania „Arka”. Taki był sposób nazywania zadań, które otrzymywali funkcjonariusze SB. W 1983 roku nową sprawę – SOR o kryptonimie „Noe” – założono bezpośrednio i wyłącznie na moją osobę. Byłem kilka razy zatrzymywany, podlegałem rewizjom, ale nie było to nic wielkiego. Nawet gdy znajdywali w moim domu trochę „bibuły”, wzruszałem ramionami. Choć doświadczenie, gdy trzech obcych mężczyzn przegląda o świcie w moim domu zawartość szuflad, kieszeni i łóżeczko mojego kilkumiesięcznego syna Mateusza, wywoływało złość i dojmujące poczucie bezsilności.
Mieli dokładną wiedzę o mojej działalności z lat 1981–1983, później już nie aż taką, no, może że niekoniecznie przestrzegam podpisanego zobowiązania. Nie mogli mnie jednak złapać na niczym konkretnym… albo nie chcieli? Przecież – jak się później okazało – w moim otoczeniu działało kilku tajnych współpracowników SB, którzy na mnie donosili. Na pewno jednak zapamiętam na zawsze pierwszy pobyt w celi aresztu przy ulicy Mogilskiej i trochę szemranego typa, który – gdy zostałem wprowadzony do celi – wstał, wyciągnął do mnie rękę i zachrypłym głosem powiedział: „Cześć, jestem Zbyszek, jestem złodziejem mieszkaniowym”.