Do zatrzymań przez SB musiałem przywyknąć. Pewnego dnia, prowadzony z celi na przesłuchanie, spotkałem na korytarzu na Mogilskiej prowadzonego z przeciwnej strony Lesława Maleszkę. Zgodnie z zasadami konspiracji odwróciłem obojętnie oczy, udając, że go nie znam. Ku mojemu zaskoczeniu kątem oka złapałem, że Maleszka uporczywie się we mnie wpatrywał. Nie rozumiałem, dlaczego tak się gapi, lekceważąc wszelkie przyjęte reguły. Prawdę o legendzie SKS-u poznaliśmy wszyscy dopiero po wielu latach, a ja pojąłem, że nie było to żadne przypadkowe spotkanie, ale zaaranżowana identyfikacja mojej osoby przez tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa.
Ze zrozumiałych względów moje możliwości działania były już mniejsze, ale znów rozkręciłem działalność, wciąż opierając się na zakładach małej poligrafii. Ze strukturami Solidarności nie kontaktowałem się i nie otrzymałem od nich nigdy sprzętu poligraficznego, a na „białku” czy „sicie” jako dość prymitywnych technikach drukarskich drukować nie chciałem – szkoda było czasu i ryzyka dla czegoś tak marnej jakości. Koniec końców dzięki swoim kontaktom miałem dostęp do papieru, całkiem niezłego sprzętu oraz do introligatorni. Wszystko to musiałem naturalnie przewozić: papier do drukarni, książkę do oprawy i tak dalej. W większości wykonywałem przedruki wydawnictw emigracyjnych, rzadziej wypuszczałem nowe utwory. Nakłady sięgały zwykle dwóch tysięcy egzemplarzy, czasem tysiąca, gdy w grę wchodziły grubsze publikacje. Do takich należały potężne tomiszcza Dziejów polski porozbiorowej 1795–1921 Mariana Kukiela czy Szkiców o literaturze emigracyjnej Marii Danilewicz-Zielińskiej. W latach osiemdziesiątych wydałem łącznie ponad czterdzieści tytułów. Wydrukowałem też dwa numery czasopisma „Tędy”, które redagował mój następca z czasów „Bez Tytułu” Krzysiek Gurba.
Przez cały czas mojej działalności wydawniczej pojawiały się i wymierne straty, bo część nakładu trafiała w ręce Służby Bezpieczeństwa.
Większą wpadkę zaliczył kolporter z Warszawy, niejaki K. Pewnego dnia przyjechał do Krakowa i oznajmił, że złapali go z dużą ilością wydawnictw. Miał małe dziecko, więc łatwo go zastraszyli i skłonili do podpisania dokumentu o współpracy. Zapewniał, że nie powiedział im nic, co umożliwiłoby dotarcie do nas, a na trasie z Warszawy nikt go nie śledził. Postawił sprawę dość uczciwie, podziękował za współpracę, w końcu poprosił, by się z nim nie kontaktować, bo jest spalony i nic już dla sprawy zdziałać nie może. Nie mieliśmy pewności, czy rzeczywiście tak łatwo się wykręcił od podania SB kontaktów, a tym bardziej czy faktycznie nie miał „ogona”. Na szczęście mówił prawdę: nic się nie wydarzyło ani u nas, ani w punktach, na które miał namiary. Na wszelki wypadek i tak zmieniliśmy te adresy, ale z groźnej sytuacji udało nam się wyjść obronną ręką, dzięki lojalności naszego warszawskiego kolegi.
Nie zdołałem jednak uchronić się całkowicie. W końcu za organizację nielegalnego druku stanąłem przed Kolegium ds. Wykroczeń. Pan mecenas Rozmarynowicz polecił mi wówczas innego zaangażowanego adwokata – Zbigniewa Cichonia. Byłem w zasadzie recydywistą, ale mecenas bronił mnie sprawnie, a władza nie okazała się zbyt zdecydowana. Stanęło na formule „wybaczamy i puszczamy w niepamięć”. Znów wykaraskałem się z tarapatów, ale musiałem się starać, aby w tej niepamięci pozostać.
Ogólnie rzecz ujmując, nigdy nie doświadczyłem jakichś wielkich represji. Wszystko ograniczało się do krótkotrwałych zatrzymań i rewizji – w żadną tradycję martyrologiczną się nie wpisałem. Bohaterstwem zresztą nigdy nie byłem zainteresowany, po prostu chciałem robić swoje, wydawać książki. Byłem świadomy, że konsekwencje mogą być różne, ale na szczęście w moich wyobrażeniach wyglądało to gorzej niż w rzeczywistości. Najbardziej dokuczało mi życie w ciągłym stresie i napięciu. A ponieważ trwało to kilka dobrych lat, więc kara za nielegalną działalność przyszła nie ze strony władz, ale organizmu. Dostałem jakiejś paskudnej nerwicy i przez ponad rok dość ciężko chorowałem. I to właśnie owe problemy zdrowotne w jakimś stopniu czyniły ze mnie pełnoprawnego „weterana”.
Zarabiałem trochę na swoich wydawnictwach, ale nie było mowy, aby się wyłącznie z tego utrzymać ani finansować jakiejś organizacji. Zajmowałem się więc również handlem legalnymi książkami, z nostalgią wspominając swoją księgarnię przy ulicy Grodzkiej. Teraz wystawałem co niedzielę pod Halą Targową i sprzedawałem publikacje z legalnego obiegu. Nieraz solidnie wymarzłem, ale opłacało się. Sprzedaż przynosiła niezły grosz, a dorabiałem sobie także handlem starodrukami na aukcjach organizowanych przez krakowskie antykwariaty. Miałem zatem z czego żyć, nielegalne zaś publikacje wydawałem z przekonaniem o słuszności takiej działalności.
Pewnej mroźnej niedzieli chciałem skorzystać z budki telefonicznej przy Hali Targowej. Okazała się zajęta przez esbeka, który kiedyś mnie przesłuchiwał. Poznałem go, on mnie nie. Ostatecznie widział na oczy więcej przesłuchiwanych niż ja esbeków, poza tym byłem porządnie opatulony, a na głowie miałem futrzaną, ruską czapkę uszatkę, którą mama przywiozła mi z Białorusi.