Trudno się dziwić, że koncepcje te usiłują wykorzystać ową niespodziewaną szansę.
Jeśli w okresie Solidarności, cała opozycja zwalczała „komunizm” w imię demokracji, to obecnie okazuje się, że dla niektórych z nich demokracja była tylko pożytecznym idiotą, skutecznym w walce, ale do odrzucenia po zwycięstwie. Takich poputczików „rewolucji Solidarności” było więcej. Demokracja wraz z wolnością i z patriotyzmem stały się współczesnymi trzema jeźdźcami Apokalipsy. Hołubiony przez demokratyczną opozycję patriotyzm ucieleśniany przez kościół katolicki jednoczył naród przeciwko „obcej okupacji sowieckiej”. Obecnie stało się jasnym, że był on matecznikiem wszelkiego zaprzeczenia wolności i innych swobód obywatelskich oraz siedliskiem odrażających czynów. Wolność okazała się wolnością do plebejskiego z natury rozpasania i wszelakiej rozpusty, które zagrażają rozkładem zachodniej cywilizacji. Nota bene, to właśnie jest sednem arystokratycznej krytyki dyktatury motłochu: brak kultury nie objawia się w nieskazitelności obyczajów, ale w braku świadomości, że dany czyn jest niezgodny z poziomem kultury. Brak zasad, brak hamulców, dominacja instynktu i popędów nad ustanowionymi w procesie kulturotwórczym zasadami jest tu głównym zarzutem.
Wreszcie, demokracja okazała się głównym, najtrudniejszym do pokonania przesądem, który chroni polityczne i prawne uzurpacje „motłochu” w obowiązującym systemie prawnym. Arystokracja nigdy nie miała przesadnego uwielbienia dla demokracji, uważając ją za zasadę korzystną wyłącznie w odniesieniu do równych sobie członków elity społecznej. Tylko wówczas, kiedy obejmuje ludzi równych sobie, posługujących się tym samym kodeksem honorowym, demokracja ma sens. Inaczej zawsze będzie prowadziła do przewagi ciemnej masy, która nie ma kwalifikacji do rządzenia. Zawsze będzie miała tendencję do skręcania w niebezpiecznym kierunku zmieszania klas, do braku szacunku dla przedstawicieli klas wyższych, jakich by nie popełniali oni błędów czy przestępstw. W odróżnieniu od plebsu, człowiek kulturalny ma świadomość popełniania błędu / przestępstwa wedle, np. Dekalogu, ale przenigdy, pod groźbą ekskomuniki z grona ludzi zacnych, nie będzie nawoływał do upowszechnienia swojego błędu. Na marginesie, straciłby ten błąd na atrakcyjności, gdyby został uznany za banalny lub za powszechnie uznawany.
W ten sposób, post-Solidarnościowi jeźdźcy Apokalipsy walczą ze sobą zajadle o padlinę po PRL. Od jakiegoś czasu coraz bardziej podnoszą głowę wydawałoby się ludzie z zupełnie przebrzmiałej, arystokratycznej bajki. Ich rosnąca przewaga ideologiczna wskazuje coraz dobitniej na to, że kapitalizm ze swym systemem demokracji powoli, ale stale traci punkty. O ile demokracja stanowiła na początku transformacji wartość wraz z wolnością (dorabiania się każdym, wątpliwym moralnie sposobem), o tyle obecnie wartość demokracji powoli jest wypierana przez jej zaprzeczenie, przez ducha arystokratyzmu. Cywilizacja zachodnia jest całkowicie oparta na duchu elitaryzmu. Aktualne potępienie cancel culture tylko sankcjonuje to, co wiadomo od dawna, czyli same fundamenty owej kultury. Ekspiacja jest wykorzystywana bezwzględnie przez zombie arystokratyzmu dla dobicia demokracji.
Oszczerstwa pod adresem „komunizmu” lansowane przez popłuczyny arystokratów minionej epoki są mniej groźne niż ewentualne pochwały, które mogą jeszcze paść. Tyrady antykomunistyczne są mało ważne, ponieważ z samej istoty arystokratyzmu nie trzymają się kupy. Twarda dyktatura tyranizująca prostych ludzi przez garstkę, która dorwała się do władzy, nie jest niczym uwłaczającym czy odbierającym legitymację do jej sprawowania. Elita może popełniać błędy eksperymentując na społeczeństwie, na poddanych, ale nie sprzeniewierza się zasadniczej regule – motłoch ma stulić pysk i karnie się podporządkować. Każda władza w końcu zmądrzeje, bo przynależność do elity wytwarza w jej członkach niezbędne do pozostawania w niej cechy. W nich lub w ich potomkach, wszystko jedno. Liczy się zasada elitarności. Dlatego kościół doskonale wiedział, że dogadywanie się z władzą zawsze jest korzystne z perspektywy interesów instytucji antydemokratycznej. Co PRL udowodnił wręcz wzorowo.
Arystokratyzm chce, aby nauczka z historii wyraźnie głosiła, że nie zamordyzm jest grzechem śmiertelnym, ale hasło, cel, w imię którego rewolucja obaliła ustalony porządek. Jaki by nie był – najgorszy jest i tak lepszy od demokracji, jak to nie bez kozery głosił W. Churchill. Ale tylko hałaśliwy upadek demokracji pozwoli na skompromitowanie hasła i celu rebelii motłochu w jego własnych oczach. Jak to było w 1933 r. Kompromitacja demokracji spowoduje, że „motłoch” nie uwierzy już więcej w szczytne hasła swego wyzwolenia, ale jednocześnie nie będzie się wzbraniał przed dyktatorskimi metodami zwalczania demokracji. Odstępstwo od demokracji ma kompromitować „komunizm”, ale przy okazji kompromituje samą demokrację jako hipokryzję – hasła równości i sprawiedliwości społecznej jak je formułuje koncepcja konsekwentnie demokratyczna (czyli klasowa, nie elitarna) są nierealne. Społeczeństwo (motłoch) przestaje zwracać uwagę na formę rządów. Brak własnego celu politycznego, świadomości własnego klasowego interesu, powoduje, że „motłoch” akceptuje dyktaturę nie jako formę demokratycznego (większościowego) narzucenia własnego interesu klasowego, ale jako formę ograniczania interesów grup postrzeganych jako nie swoje.
W marksizmie dyktatura proletariatu oznacza świadome, antyelitarne narzucenie interesu klasowego bezpośredniego producenta, który w każdej innej relacji społecznej jest na przegranej pozycji. Świadomość celu określa zakres przedmiotowy i czasowy takiej dyktatury. Narzuca obowiązkowość i odpowiedzialność, znajomość zasad i reguł, czyli wprowadza atrybuty kultury. Jest to kultura alternatywna do kultury arystokratycznej. Takiej kultury nie proponuje lewica liberalno-demokratyczna i dlatego jest skazana na porażkę w rywalizacji z podnoszącym łeb duchem arystokratyzmu.
Charakterystyczne, że ton pełnej pogardy dla „motłochu” wybrzmiewa dopiero po 30 latach od upadku tzw. komunizmu, kiedy już wyrosło pokolenie nie znające smaku wolności od klasowej wyższości rasy panów. Arystokratyzm krytyków upadku społeczeństwa po rewolucji burżuazyjnej, która dała kopa w górę arywistom z klas niższych, był nieprzekonujący w swoim czasie. Stanowił formę moralnej kompensacji zranionej dumy i świadomości, że nie jest się nikim lepszym z racji samego urodzenia, co było kartą członkowską staromodnego klubu dżentelmenów. Dziś, w formie pozbawionej autentycznej, niekłamanej pewności swej wielopokoleniowej przewagi, stanowi coś w rodzaju podpinania się kundli pod nie swój rodowód.
I tak właśnie brzmi narracja o „nachalnej, prostackiej pewności siebie” znienawidzonych „komunistów”, którzy „prezentowali jako nowy wzorzec” – „bycie takim, jakim się jest z natury i takim, jak większość ludzi z najniższych warstw społecznych”. Co więcej, jako wzorzec godny szacunku. No i „bez świadomości, że ten wzorzec to wzorzec miernoty”.
Skąd jednak logicznie pogodzić to z zauważanymi, nieustającymi staraniami tych samych komunistów, aby edukować owe najniższe grupy społeczne? W jakim duchu? Tutaj już epigoński krytyk nie jest w stanie udowodnić wyższości swego analitycznego rozumu. Musiałby bowiem wziąć pod uwagę możliwe hipotezy, np. zgodną z chrześcijańskim nauczaniem o błogosławionych ubogich duchem, a to ze względu na odróżniający ich od tzw. kulturalnych ludzi brak hipokryzji. Na ile ta cecha związana jest z życiem w ustabilizowanej wspólnocie (kolektywie), to już inna sprawa. W każdym razie, wedle modelu zalecanego przez instytucje zawodowo trudniące się układaniem moralnego życia dla maluczkich, właśnie owe rytuały życia codziennego, trwałość relacji nie tylko rodzinnych, ale i wszelkich grupowych, stanowi aksjomat, który ma zapobiegać patologiom społecznym, które są kojarzone z wyobcowaniem, indywidualizmem, życiem tylko dla siebie i bez trwałych relacji.
Oczywiście, te dyrektywy obiektywnej moralności dotyczą wyłącznie „motłochu”. Budziakowski nie postuluje, aby w jakiś sposób zmienić życie „motłochu”. Ma tylko za złe, że „komuniści” narzucili ten styl życia klasom wyższym. Gdyby jednak komuś przyszło do głowy, aby podejrzewać, że Budziakowski – odwrotnie do podłych „komuchów” – postuluje wychowanie „motłochu” w duchu wyższej kultury, to lektura artykułu powinna rozwiać to przypuszczenie.
Rozumowanie Budziakowskiego jest prowadzone w oparciu o naukowe podstawy ewolucji człowieka ze świata zwierząt. Autor całkiem zręcznie wiąże fakt, że człowiek zachowuje fizyczne i umysłowe cechy dziecięce przez większość swojego życia, w tym ciekawość świata, z wynikającą z tego destabilizacją norm społecznych i społecznych hierarchii: „Jeśli rozwój cywilizacyjny przebiega w szalonym tempie, a nowinki ideologiczne i technologiczne pojawiają się zbyt szybko, by rodzice nadążali z ich krytycznym poznaniem, to tracą oni autorytet w oczach dzieci. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ideologie te występują przeciwko dotychczasowym hierarchiom i systemom wartości”.
I tu autor przechodzi do sedna: „Najbardziej szkodliwe okazały się takie nowe ideologie jak błędna idea równości i idea postępu. Nastąpił wtedy rodzaj sprzężenia zwrotnego.
Jeśli rodzice i dziadkowie przestali być autorytetami, to zaczęło się naśladowanie rówieśników i ruszyła lawina infantylizmu. Nastąpiło przejście od zabiegania o uznanie rodziców i dziadków, które było charakterystyczne dla społeczeństw hierarchicznych, do zabiegania o uznanie w grupie rówieśników, do zabiegania o uznanie ‘kolektywu’.”
Wszystko się zgadza, a nawet więcej. Mamy nawet zgrabne przejście do owianego złą sławą „kolektywu”. Wszystko jasne!
Ciekawość świata (inaczej spożywanie z drzewa wiadomości złego i dobrego) została sprowadzona do infantylizmu, zgodnie zresztą z kanonem biblijnym, gdzie także zasługiwała ona na karę raczej niż pochwałę. Co prawda, akurat wydawałoby się, że prarodzice właśnie wyszli z infantylizmu zafundowanego przez Stwórcę w ramach bezproblemowego Edenu, ale w końcu jest to tylko poetycka parabola, a nie tzw. fakt empiryczny.
Jak to bywa z prostackimi wyjaśnieniami, logika Budziakowskiego jakaś jest, ale przy bliższym przyjrzeniu się – dość wadliwa.
W sumie bowiem, jaka jest wyższość trzymania się stereotypów zachowania wynikających z naśladowania obyczajów kolektywu pionowego (hierarchicznego) od tych, które charakteryzują kolektyw poziomy? Oczywiście, rozumie się samo przez się, że stara małpa jest mądrzejsza od młodej małpy i lepiej wie, jak zabezpieczyć wygodne status quo. Rzecz w tym – wygodne dla kogo?
Paralela ze światem zwierzęcym kończy się, gdy pojawia się problem świadomego kształtowania warunków bytu, podporządkowywania sobie otoczenia naturalnego i budowania sztucznego środowiska. W świecie małp, trzymanie się obyczaju i hierarchii zapewnia opiekę starym osobnikom, stwarzając każdemu jakieś miejsce w ustalonej hierarchii. W miarę upływu czasu, osobniki danego „kolektywu” przechodzą przez kolejne role społeczne. W społeczeństwie ludzkim hierarchia nie jest związana z cechą, na którą powołuje się autor (wiek), ale tworzy odrębne grupy w ramach danej społeczności, które się reprodukują bez wzajemnej wymiany. Obie hierarchie są więc nieporównywalne.
Z założenia więc, hierarchiczność społeczności ludzkiej zostaje zamrożona (na poziomie infantylnym), zaś postulat ewolucji kształtu owej hierarchii w miarę dojrzewania społecznego zostaje uznany za ideę wywrotową.
Tak się składa, że kultura jest tworzona przez osobniki niezależnie od ich wieku. Kultura wyższa wyewoluowała z kultury ludowej, zamykając się we własnym kręgu i tworząc dzieła niedostępne dla niższych grup społecznych. Karmi się więc wsobnie, odzwierciedlając fobie i traumy własnego „kolektywu”. Warto zauważyć, że „gorsząca” literatura, propagująca bądź odzwierciedlająca idee, które wedle moralnych cenzorów są dowodem degeneracji, jest tworem wyższej kultury. Jednak dopiero upowszechnienie owej wyższej kultury w jej zbanalizowanej przez powielanie formie stało się powodem utyskiwania nad upadkiem cywilizacyjnym. Wynika stąd jednoznacznie, że zło idei równości polega nie tyle na prostodusznej, naiwnej pornografii kultury ludowej, co na dążeniu do udostępnienia kultury wyższej szerokim masom. Wyższa kultura bruka się od tego kontaktu. Prowadzi do inspiracji zdrowej kultury ludowej ideami dekadencji. W przypadku jednostek światłych, kulturalnych, nie prowadzi to jednak do złych skutków.