W książce „Stan miłosny…przerywany” (zapiśnik, PIW, 2019) tak piszę o Krzysztofie Budziakowskim: „… jest poetą „z odzysku”, to znaczy coś tam gdzieś w szkole „popiskiwał wierszem”, ale wcześnie zaprzestał, gdy – jak żartuje – dowiedział się z opowiadania Zagajewskiego, że Polska jest krajem miliona poetów… Po szkole średniej zdecydował się studiować filozofię, następnie wydawał zakazane książki w czasach zakazanej „Solidarności”, a potem – już po transformacji ustrojowej – okazał się zdolnym szefem firmy architektonicznej i całkiem dobrze mu się wiodło (do dziś zresztą). Równocześnie jako zapalony społecznik dźwigał na swych finansowych plecach przez parę lat Fundację Zygmunta Starego siejącą ferment intelektualny w Krakowie. Prawdopodobnie wtedy zaraził się – już jako prezes tejże fundacji (a więc w wieku późnodojrzałym) – bakcylem poezji. I to zakaził się zapewne ode mnie… bo siadywałem na spotkaniach Fundacji, zbyt blisko niego. Na konsekwencję trzeba było trochę poczekać. Fundacja działalność ograniczyła w 2014, ale nasza znajomość z Krzysztofem przetrwała i dwa lata temu, ni stąd ni zowąd, pokazał mi swoje pierwsze wiersze. Przystąpiłem do czytania najpierw z protekcjonalnym pobłażaniem, potem ze zdumieniem, gdy zacząłem się utwierdzać w przekonaniu, że to dobre albo bardzo dobre teksty. No cóż, załapał nieuleczalnego bakcyla i kto wie czy już nie umrze jako… poeta. Japończycy (np. Matsuo Basho, wiek XVII) twierdzili, że kiedy już człowiek osiągnie wszystko, przewędruje świat – powinien nastąpić ostatni etap samodokonalenia czyli oddanie się zajęciu najważniejszemu pod słońcem – kontemplacji poetyckiej pod kwitnącą wiśnią. W przypadku Budziakowskiego chodzi o kwitnącą lipę”.
2.
…Upłynęło trochę wody w Wiśle od tamtych słów i oto trzymam w rękach maszynopis znakomicie skomponowanego tomu (40 wierszy) o strukturze kryształu i intrygującym tytule „Choć nasze łodzie przeciekają”. Późno dojrzały owoc poetyckich kontemplacji Krzysztofa Budziakowskiego jest tym bardziej zaskakujący, że autor debiutu nie uczestniczył w agorze literackiej i można rzec jednym skokiem odrobił lekcje, które poeci pobierają przez długie lata poezjowania, zanim dobrną do najdoskonalszej artystycznie krystalizacji doświadczeń indywidualnych, w których odbija się też doświadczenie powszechne, uniwersalne.
Pół wieku życia w prozie i działaniu…i nagle (albo poniewczasie) takie „kwiatki” czyli „Notatki lipnickie…”
To nieczęste w poezji polskiej… Kiedyś co prawda z prozaika przeobraził się w poetę w późnym wieku Julian Kawalec (ale był to jednak zawodowiec literacki), pamiętam też szczególny przypadek Zofii Dormanowskiej, z zawodu prawniczki, którą w późnym wieku oświeciła iluminacja poetycka. Jednak umówmy się – poezja jest domeną młodych, choć autorami rewelacyjnych wierszy bywali też starzy poeci: Iwaszkiewicz, Miłosz, Świrszczyńska, Kamieńska, którzy jednak już w młodości fechtowali dzielnie piórem…
Scenerią i miejscem akcji prawie wszystkich „notatek” Krzysztofa jest Lipnica koło Bochni (Małopolska) – gdzie ma dworek i gdzie spędza wolny czas – a mówiąc najogólniej tłem tych wierszy próbujących zbliżyć się do Tajemnicy i tego co Niewyrażalne – jest przyroda, krajobraz, Natura, przemijające lecz nieprzemijalne pory roku. Zaś uszczegółowiając rzecz – „lądujący motyl”, który jest znakiem, że „można być na swoim miejscu i nie pytać o sens”, ”czerwień ognia płonących gałęzi derenia”, „bliskie zacienione szczyty”, „szum, szmer, pluskanie, szuranie/bulgotanie spływającej wody”, „szerszenie pijące sok z pękniętych brzoskwiń”.
Czy to aby nie nazbyt staroświecka dekoracja?
A gdzie modemy, „szum samochodów”, „miasto masa maszyna”, swary polityczne, „nowoczesność”?
Budziakowski w swojej liryce metafizycznej daje dowody, że naturalne decorum jest dalej przydatne dla liryki, a to co staroczesne jest zarazem aktualne. Przecież rzeczywistość lip lipnickich tak podobnych do lip czarnoleskich, opiewanych przez Jana i do tych z Ineb-hedż, miasta nad Nilem, jak i rzeczywistość skoszonych traw „pachnących wciąż tak samo, jakby się nic nie stało”, teraz i przed stuleciami czy… chmur, przy opisywaniu których poeta zadaje eschatologiczne pytanie godne Miłosza z „Drugiej Przestrzeni”: „co jest ich odwrotnością niewidzialną?” – mogą być w dalszym ciągu najbardziej stosownym tłem dla liryki ponadczasowej.
Bo czy może być coś bardziej ekscytującego dla poety od próby opisania cudów dokonujących się na ziemi i pod majowym, a także wrześniowym niebem pulsującym życiodajnym słońcem?
Jeśli nawet ta „współczesność” przeminie i zblaknie, to odrodzi się znów za rok, niemal w tej samej choć nie identycznej, formie i postaci. Stąd jej uniwersalność i niepowtarzalna powtarzalność…
Notatki lipnickie przenikają zatem pytania ostateczne o sens i bezsens ludzkiego i wszelkiego bytowania. Obcując z Naturą poeta dotyka tego „co zawsze i wszędzie” a nie tylko „tu i teraz”, ociera się o panteistycznie rozumianego Boga, wpada na tę samą intuicję co Borges: „Nie znamy intencji Wszechświata, ale wiemy. że myśleć jasno i działać sprawiedliwie, to pomagać tym zamiarom, które nie zostaną nam objawione”.