Roy Andersson / Szwecja / 2019

Ile waży Bóg?
„O nieskończoności” Roya Anderssona przypomina sny, które śnimy tuż przed przebudzeniem. Nie mają początku ani końca, a ich sens wymyka się porządkowi przyczyn i skutków. Film składa się z ponad dwudziestu miniatur – urwanych, fragmentarycznych historii, zapowiadanych przez kobiecy głos z offu. „Widziałam mężczyznę, który…”, „Widziałam kobietę, która…” – mówi narratorka, jakby spoglądała z dystansu, unosząc się ponad czasem i przestrzenią, ponad wiarą i niewiarą, ponad dobrem i złem. Andersson przyznawał, że inspiracją były dla niego niedokończone opowieści Szeherezady – lecz tu nie ma sułtana, nie ma napięcia między życiem a śmiercią, nie ma oczekiwania na zakończenie. Jest tylko ciągłość bytu – nieustannie zmieniającego się, obojętnego na nasze dramaty.
Świat prezentowany przez Anderssona ma kolor beżu i szarości. Każda historia dzieje się w otoczeniu pastelowym i stonowanym. I bladzi i pastelowi są też ludzie. Widzimy obrazy wizualnie niczym się nie wyróżniające. Nie jest to przypadek – to paleta istnienia wypłukanego z emocji, codzienność pozbawiona intensywności, w której wszystkie wydarzenia – tragiczne, banalne, wzniosłe i groteskowe – mają tę samą wagę. Kobieta, której złamał się obcas, i mężczyzna niosący krzyż niczym Chrystus pośród współczesnego tłumu wołającego „Ukrzyżuj go!” należą do jednego porządku rzeczy. Kobieta, która uwielbiała szampana i rodzice mówiący do syna leżącego w grobie – jedno nie jest ważniejsze od drugiego. Andersson odmawia wydarzeniom hierarchii; żadna historia nie jest wyróżniona.
Ten film to atlas ludzkich egzystencji pokazanych jako sobie równoważne. Mężczyzna zawiązujący córce sznurowadło, kobieta czekająca na spóźnionego ukochanego, mężczyzna na spotkanie z którym nie przyszła umówiona kobieta. Każda z tych postaci tkwi w swoim kadrze, ale kolejne wyglądają tak jakby były identyczne w sensie ważności.
Film otwiera przestrzeń metafizycznego panteizmu. „Wszystko jest energią, której nie można stworzyć ani zniszczyć” – mówi młody chłopak do dziewczyny, przywołując pierwszą zasadę termodynamiki. W tym jednym zdaniu zawiera się sens całego dzieła i panteistyczny obraz świata. Skoro wszystko jest energią, to nie ma różnicy, w sensie ich istnienia, między świętym a zbrodniarzem, między Hitlerem, który chciał podbić świat, a mężczyzną, któremu zepsuł się samochód. Ta sama substancja bytu przybiera nieskończone formy – raz jest cierpieniem, raz ekstazą, raz drobnym upokorzeniem, raz triumfem. Raz zbrodniarzem a raz głupcem. Nic nie powstaje z niczego, nic nie ginie, nic nie znika. Substancja energii zmienia tylko swoją formę, sposób w jaki manifestuje, z nieznanych powodów, swoją aktualną postać i jej przeznaczenie. Świat Anderssona jest światem bez potępienia i bez zbawienia – bo w nieskończoności przemian wszystko trwa i tworzy swoje kolejne historie, choć ich sens pozostaje nieuchwytny. To ludzie nadają im znaczenie i wystawiają oceny moralne, co ich przywiązuje do rzeczy przemijających i od nich uzależnia.
Te pastelowe barwy filmu – dominujący beż, szarość, przytłumione błękity – tworzą wizualną teologię obojętności. Andersson nie maluje emocji, lecz ich wygasłe echa. Nawet cierpienie nie ma tu patosu. W jego wizji filmowej ateizm i wiara, radość i rozpacz, głupota i mądrość są zjawiskami równorzędnymi – różnymi konfiguracjami tej samej energii istnienia.
To właśnie dlatego film „O nieskończoności” nie opowiada, lecz pokazuje. Każda scenka to przypowieść pozbawiona morału. Mężczyzna, który chciał zrobić żonie niespodziankę w postaci kolacji, jest tak samo ważny jak ten, który nie ufał bankom i trzymał oszczędności w materacu. Kobieta, która nie potrafiła odczuwać wstydu i mężczyzna, który w barze krzyczał, że wszystko jest wspaniale a przynajmniej tak mu się wydaje – są równymi aktorami w kosmicznej komedii istnienia. U Anderssona nawet zbrodnia nie wybija się ponad codzienność. Mężczyzna, który chciał bronić honoru rodziny, lecz „zmienił zdanie” i zabił żonę, nie jest potępiony. Jego czyn nie ma skutków metafizycznych, bo w tej perspektywie nieskończoności grzech nie jest kategorią uniwersalną. Dotyczy tylko tych, których dotknął. Andersson zdaje się pytać: co pozostaje z ludzkich ocen, jeśli wszystko jest tylko chwilową formą tej samej energii? Jeśli Hitler, Jezus, pomidor i zepsuty samochód należą do jednego ontologicznego porządku – co jeszcze, w sensie absolutnym, może być nazwane „dobrem” albo „złem”? Odpowiedź Anderssona jest brutalna i wyzwalająca zarazem: nic. W świecie nieskończoności, moralność jest jedynie chwilowym wytworem świadomości, narzędziem istot, które nie potrafią pojąć wiecznego, obojętnego dla nich, ruchu energii. Andersson pokazuje ludzi uwikłanych w swoje małe dramaty, nie dlatego, że je ocenia, ale dlatego, że, być może, współczuje ich nieświadomości. Bo jedynie człowiek, który nie wie, że jest częścią nieskończonej całości, cierpi naprawdę. I cierpi tym mocniej, im mocniej pielęgnuje w sobie przywiązanie do swojej aktualnej postaci i aktualnego otoczenia.
W tej wizji świata bez hierarchii i bez sensu jest jednak emocja. W paradoksalny sposób – w tym panteistycznym zobojętnieniu – kryje się smutek. Smutek, którego jest tyle, że ludzie wolą, aby każdy przeżywał go sobie w domu a nie publicznie. Andersson nie szydzi z ludzi, choć jego kadry pełne są ironii. Kamera patrzy z dystansem, ale nie z pogardą. Mężczyzna bez nóg, grający na ulicy, przegrana armia maszerująca do sowieckich łagrów, mężczyzna zazdroszczący koledze doktoratu, chłopiec, który nie odnalazł jeszcze miłości, rozstrzeliwany skazaniec – każdy z nich jest cząstką wiecznego przepływu. Reżyser patrzy na nich z uwagą, ale bez nadziei.
„O nieskończoności” to film o bezczasie – o trwaniu, którego początku ani końca nie znamy. Jego rytm przypomina oddech kosmosu, jego ton, beznamiętny opis. Jakby reżyser chciał powiedzieć: „Zobaczcie, wszystko to się dzieje, i nic z tego nie jest ważniejsze od czegokolwiek innego”.
Głos kobiecy, który zapowiada każdą scenę, jest głosem świadomości wyzwolonej z ciała. To jakby Szeherezada, która już nie musi opowiadać, by przeżyć, bo jej życie – jak życie wszystkiego – trwa wiecznie. Każde „widziałam” jest tu spojrzeniem bytu bez religii, świadomości bez centrum, oczu, które widzą wszystko, ale niczego nie pragną.
W tym świecie, gdzie wszystko jest równoważne, nawet rozpacz traci ostrość. Pastor, błagający psychiatrę o radę, jest przykładem człowieka, który nie potrafi pogodzić się z obojętnością wszechświata. Chciałby, żeby ktoś – choćby lekarz – powiedział mu, co ma robić, jak żyć, w co wierzyć. Ale Andersson nie daje mu odpowiedzi. Bo w świecie, w którym nie ma początku ani końca, odpowiedzi są tylko formą zapomnienia o nieskończoności, o energii substancji, która ciągle się zmienia i nie stanie przed żadnym Sądem Ostatecznym.
„O nieskończoności” to film o Bogu, który nie jest osobą, lecz zasadą przemiany. O świecie, w którym energia bytu wędruje od jednej manifestacji swojego istnienia do drugiej, od historii do historii, od łez do śmiechu, od pomidora do zepsutego samochodu. To także film o człowieku, który – nie wiedząc, że jest cząstką nieskończoności – przeżywa swoje życie z tragiczną powagą. Andersson ukazuje tę powagę z delikatną ironią, ale bez recepty na to, co robić. Jest trochę jak sekretarka psychiatry doktora Lindha z jednej z historii tego filmu, która na słowa pastora, nieumówionego na wizytę i pytającego łamiącym się głosem: „Co mam teraz zrobić, skoro straciłem wiarę?” odpowiada mu chłodno: „Przepraszam, ale zaraz zamykamy”.
Na poziomie ludzkim film jest opowieścią o bezradności, o tym, że każda nasza emocja, każda decyzja, każda miłość i każdy błąd są tylko chwilowym drgnieniem energii nieskończonej substancji. Ale na poziomie duchowym mówi o tym, że cokolwiek się wydarza, nigdy nie znika. Że energia, z której utkane są nasze myśli, nasze winy i nasze gesty, trwa dalej – w pomidorze, w zepsutym samochodzie, w Hitlerze i w Jezusie. I w kobiecie, która po prostu uwielbiała szampana. A Roy Andersson na pytanie: „Ile waży Bóg?” odpowiedziałby prawdopodobnie: „Tyle co wszystko razem”.
