
Obrazy Grzegorza Steca wymykają się łatwym, gatunkowym klasyfikacjom i stylistycznym szufladkom, jakby nie chciały być „sztuką” w przeciętnym rozumieniu, lecz raczej manifestacją wewnętrznej konieczności, zapisem snu, który nie należy do nikogo – a jednak dotyczy każdego. Oglądając jego płótna, wchodzimy w przestrzeń, która przypomina bardziej gęstą, niepokojącą wizję niż reprezentację świata. Ten artysta nie maluje rzeczy, lecz wglądy i procesy. Obrazy są niczym zapisy psychicznych zjawisk, zbiorowych traum. W centrum jego malarstwa nie znajduje się pejzaż, człowiek ani nawet forma – lecz stan. Stan graniczny. Grzegorz Stec śni. Obsesyjnie powracające motywy: maski, tłumy, głowy, światła, przesuwające się sylwetki – wszystko to zdaje się uczestniczyć w jakimś rytuale przejścia. Jakby te obrazy były przesianym światłem świata, które mówi – tyle że ten język przypomina szept z drugiej strony lustra.
Zdecydowanie to malarstwo jest głosem podświadomości zbiorowej. Archetypicznej i współczesnej zarazem. Pojawiające się postaci przypominają ofiary i świadków, proroków i wygnańców. Ich twarze (a raczej ich brak) mają w sobie niepokój czasu i anonimowości. Artysta portretuje człowieka, który stał się niewidzialny dla siebie i dla innych. Człowieka jako plamę, cień, zarys głowy w czerni. Jest to jakby forma ontologicznego i dramatycznego oskarżenia.
Stec wydaje się pytać: co zostaje z istoty ludzkiej, gdy odejmiemy jej maski społeczne, narodowe, polityczne, religijne? Gdzie kończy się jednostka, a zaczyna tłum? Czy istnieje jeszcze podmiot, czy tylko echo bycia? Obrazy te są jak rentgenogramy duszy – nie w sensie psychologicznym, lecz egzystencjalnym. Pokazują duchowe zmęczenie cywilizacji, której symbole i języki się wypaliły, a jedyną pozostałością jest milczenie – ciężkie, ołowiane, lepko rozlane na płótnie. Jeśli nawet jest krzyk, to niemy. I zbuntowana masa ludzka, która utraciła zakorzenienie.
Mimo wszystko i może właśnie dlatego, Stec nie jest nihilistą. Jego świat to nie pustka, lecz próba odnalezienia światła w ciemności. Nie chodzi o światło słoneczne, lecz o światło świadomości – delikatne, kruche, ukryte. W jego „czarnych obrazach” to światło nie rozprasza mroku, ale go prześwietla. Jakby artysta chciał uchwycić moment, gdy z nicości wyłania się obecność – jeszcze nieokreślona, lecz już prawdziwa.
W wielu jego pracach można odczytać inspiracje ekspresjonizmem, symbolizmem, czasem nawet ikonografią religijną. Ale są to wpływy głęboko przemyślane – nie cytaty, lecz echa. Jego sztuka pozostaje radykalnie osobna. Nie służy ani estetyzowaniu, ani dydaktyce. Jest wyzwaniem – dla oka, dla umysłu, dla sumienia. Wymaga zatrzymania się. Medytacji. Obcowania.
Grzegorz Stec nie maluje świata takim, jakim jest. Ani nawet takim, jakim byłby, gdyby… On maluje świat, który mógłby się śnić Bogu po śmierci człowieka. Bardzo polecam zanurzenie się w to wyjątkowe malarstwo.
