Paul Thomas Anderson / USA / 1999
Możemy zapomnieć o przeszłości, ale ona nie zapomni o nas
Na początku tego filmu – zanim poznamy którąkolwiek z głównych postaci – Paul Thomas Anderson serwuje nam trzy krótkie, osobne opowieści o nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności. Te miniatury – opowiedziane jakby pochodziły ze starych kronik kryminalnych – służą nie tyle jako zapowiedź fabularna, ale jako klucz do świata przedstawionego w filmie. Reżyser zdaje się pytać: czy to, co się nam przydarza, ma jakiś sens? Czy nad naszym losem czuwa niewidzialna ręka przeznaczenia, czy może żyjemy w świecie bez logiki, w którym przypadek odgrywa rolę Boga?
Akcja Magnolii toczy się w ciągu jednego, pozornie zwyczajnego dnia, w jednym rejonie Los Angeles – na i wokół Magnolia Boulevard. To miejsce nie jest romantyczne ani szczególne. To przedmieścia, dzielnice, które mogłyby być wszędzie. A jednak to właśnie tu – w banalnym, przeciętnym krajobrazie – rozgrywa się coś, co nabiera niemal biblijnego wymiaru. Anderson opowiada kilka splecionych ze sobą na pozór zwyczajnych historii. Ktoś umiera na raka, ktoś zdradza, ktoś cierpi z powodu porzucenia, ktoś chce pojednania, ktoś nie potrafi kochać. Wszyscy uwikłani są w determinujące ich zdarzenia z przeszłości. Przeszłości, której nie chcieliby pamiętać. Sposób, w jaki te historie są zestawione, równolegle prowadzone, urywane i wznawiane – przypomina skakanie po kanałach telewizyjnych. Tym, co łączy te wątki, jest napięcie między przeszłością a teraźniejszością, między winą a przebaczeniem. Można zaryzykować tezę, że Anderson opowiada nam współczesne przypowieści, tylko że nie w konwencji kazania, ale emocjonalnego, chaotycznego kolażu. Mamy tu niemal biblijne archetypy: syna marnotrawnego w postaci Franka T.J. Mackeya (Tom Cruise), który gardzi własnym ojcem, ale ostatecznie staje przy jego łóżku, nie mogąc uciec od tłumionych wiele lat emocji; Hioba – w postaci chorego na raka producenta Jimmy’ego Gatora ( w tej roli Philip Baker Hall), który próbuje odkupić swoje winy, ale na koniec zostaje sam, przypowieść o talentach można dostrzec w postaci dziecięcego geniusza, wykorzystywanego przez ojca.
Wszystko to dzieje się w cieniu choroby i śmierci. W Magnolii zadziwiająco dużo postaci choruje na raka – i nie jest to chyba przypadek. Rak staje się tu metaforą toksycznych emocji, nieprzepracowanych traum, nierozliczonych win, które toczą nasze życie jak guz w ciele. Relacje rodzinne, jakie obserwujemy, są chore. Anderson wyraźnie eksponuje figury okrutnych, nieobecnych, zdradliwych ojców: od Jimmy’ego Gatora, przez umierającego Earla Partridge’a (Jason Robards), po ojca Stanley’a, który zmusza syna do udziału w teleturniejach. To chyba nieprzypadkowe. Zarówno Paul Thomas Anderson, jak i Tom Cruise – który gra tutaj poruszającą rolę – mieli skomplikowane relacje z własnymi ojcami. Wydaje się, że film jest nie tylko artystyczną próbą opowiedzenia świata, ale też ich bardzo osobistym rozrachunkiem z własnym dziedzictwem emocjonalnym.
W zakończeniu filmu, nagłe, absolutnie absurdalne wydarzenie – wyjęte wprost z drugiej plagi egipskiej opisanej w Księdze Wyjścia – staje się czymś więcej niż surrealistycznym pomysłem reżyserskim. To symboliczna interwencja. Czy naprawdę potrzeba plagi, byśmy mogli wyzwolić się z przeszłości?
Wielką siłą filmu są aktorzy, którzy odegrali swoje role z pełnym zaangażowaniem. Tom Cruise za rolę Mackeya otrzymał Złoty Glob i nominację do Oscara. Zagrał z wyraźnie osobistym zaangażowaniem i intensywnością, która trochę burzy jego wcześniejszy, dość prosty, wizerunek. Julianne Moore jako Linda Partridge, balansuje na granicy histerii. Philip Seymour Hoffman, William H. Macy, Melora Walters, John C. Reilly – każdy z nich znakomicie kreuje skomplikowane postaci, które mimo pewnej przewidywalności są bardzo wyraziste i prawdziwe.
Magnolia to film nieoczywisty. W gruncie rzeczy opowiada o rzeczach banalnych, codziennych – opuszczeniu, zdradzie, żalu, potrzebie miłości – ale robi to w sposób, który przekształca te historie na kształt współczesnych przypowieści i alegorii. Anderson pokazuje, że to, co najbardziej zwyczajne, może być najbardziej dramatyczne. I że nasze własne życie – choć może nie wydaje się nam materiałem na film – jest nie mniej złożone, pełne win i przypadków.
W jednym z najbardziej znaczących momentów filmu pada zdanie: „Możemy zapomnieć o przeszłości, ale ona nie zapomni o nas”. To nie tylko refleksja nad pamięcią i winą, ale wręcz fundament całego świata Magnolii. Bohaterowie filmu to ludzie, którzy próbowali zostawić za sobą bolesne wspomnienia, zaniedbania, krzywdy i błędy – ale im dalej od nich uciekają, tym bardziej przeszłość upomina się o siebie i domaga rozrachunku, , bo ona, nierozliczona – może zabić. Dla jednych ta konfrontacja jest wyzwalająca, dla innych destrukcyjna. Anderson przypomina, że nic, co zostało przemilczane, nie znika — ono gromadzi się i rośnie, aż w końcu eksploduje, często w najmniej oczekiwanym momencie. W tym sensie Magnolia staje się nie tylko filmem o przypadkach czy cudach, ale także moralną opowieścią o odpowiedzialności za własne życie i własne wybory.