Tim Burton / USA / 1996
Samoobrona
Gdy Tim Burton sięga po klasykę science fiction klasy B, robi to z ironicznym uśmiechem demaskatora, ale też smutkiem filozofa, który wie, że ludzkość może zginąć nie tylko od ciosów Obcych, ale przede wszystkim z powodu własnych ograniczeń umysłowych i psychicznych. Marsjanie atakują to z pozoru komediowy pastisz amerykańskiego kina katastroficznego i estetyki lat 50., a w istocie pamflet na temat ludzkiej skłonności do brania własnych projekcji za rzeczywistość. Ten film ostrzega: najbardziej niebezpieczne jest nie to, co obce, lecz nasza naiwność wobec tego, co obce. Gdy za bardzo chcemy, by było tym, czego potrzebujemy, a nie tym, czym jest naprawdę.
Burton pokazuje świat zaczarowany — Amerykę z plastiku i chromu, z atomowym snem o dobrobycie i sile. Kiedy Marsjanie lądują, Ziemianie nie pytają: „Po co przylecieli?”, „Jakie wyznają wartości?” i „Jak ich wartości mają się do naszych?”. Tłumaczą ich niezrozumiałe dźwięki jako oznaki pokoju, interpretują ich broń jako niezgrabne instrumenty, a śmiercionośne promienie — jako nieporozumienie. Ten infantylizm nie jest jednak zabawny. Jest tragikomiczny. Bo kiedy kultura życzeń spotyka się z brutalnością faktów, nie kończy się to kompromisem, lecz eksterminacją.
Właśnie tu leży sedno Burtonowskiej krytyki: cywilizacja oparta na karmieniu iluzji — czy to o sobie, czy o innych — nie potrafi rozpoznać zagrożenia. A może nie chce. W Marsjanach… iluzja staje się aksjomatem, a naiwność – cnotą. Przypomina to mentalność dziecka, które nie wierzy, że coś co wygląda na nową zabawkę, może być pułapką. Marsjanie — groteskowe, karykaturalne istoty o wielkich czaszkach i szklistych oczach, są dla ludzi ekranem, na który projektują własne fantazje: o braterstwie międzyplanetarnym, o własnej atrakcyjności cywilizacyjnej, o tym, że „wyżej rozwinięci” na pewno są także moralnie bardziej zaawansowani. Tak uważa doradca prezydenta USA Jamesa Dalea (w tej roli Jack Nicholson), profesor Donald Kessler grany przez Pierce Brosnana. Profesor, który ideologiczne postulaty traktuje jak wiedzę.
Tu wraca zasadnicze pytanie, które film stawia z brutalną konsekwencją: czyż historia Ziemi nie uczy nas, że spotkania cywilizacji zawsze kończyły się kolonizacją, gwałtem i eksterminacją? Inkowie nie czekali z podarunkami na hiszpańskich konkwistadorów z miłości do egzotycznych przybyszów, lecz z niezrozumienia sytuacji. Indianie ufali, że biały człowiek przybywa w duchu wymiany. Podobnie w filmie, generałowie i prezydent USA uśmiechają się, machają do Marsjan i przemawiają językiem pokoju — nie z głupoty jednostkowej, ale z głupoty grupowej. Ich język jest niezdolny do wypowiedzenia prawdy na temat zła i zagrożenia. Bo prawda ta zburzyłaby ich tożsamość, ich wizję siebie jako imperium ładu, centrum moralnego świata.
Film Burtona to nie tylko satyra na amerykańską pychę. Marsjanie nie przychodzą po kontakt i współpracę, lecz po triumf. Ich śmiech, przerażająco mechaniczny i maniakalny, nie zostawia złudzeń — oni nie są tu po to, by się dogadać. Są po to, by zniszczyć. Ale ludzie Zachodu tak bardzo przywykli do myślenia o sobie jako o wzorach moralności, że nie dopuszczają innego scenariusza. Nawet w obliczu masakry powtarzają jak mantrę „To musi być nieporozumienie”. Burton pastwi się nad tym myśleniem, ale i współczuje. W surrealistycznym humorze filmu nie chodzi o śmiech z ludzi, lecz śmiech przez łzy z ludzkiej potrzeby, by świat był prostszy niż jest. Z przekonania, że jeśli tylko wykażemy dobre intencje, druga strona się odwdzięczy. Z pielęgnowania w sobie takiej naiwności. Jest to myślenie magiczne, które przystoi dziecku, ale w świecie dorosłych kończy się katastrofą.
Symboliczna w tym kontekście jest scena z gołębiem pokoju. Leci w niebo jako znak dobrej woli, a zostaje natychmiast spopielony przez broń Marsjan. To jeden z najkrótszych i najbardziej gorzkich żartów filmowych: błyskawiczna dekonstrukcja mitu, że gesty mają moc. A przecież wystarczyłoby pomyśleć — co Marsjanie mogliby zyskać na przyjaźni z nami? Czyżby zaawansowana cywilizacja technologiczna potrzebowała naszych talk showów, westernów i hamburgerów? Ale pycha każe sądzić, że Ziemia jest nie tylko centrum, ale i sensem wszechświata.
To też satyra na media — jakże aktualna dziś, gdy ekran nie informuje, lecz interpretuje rzeczywistość przez pryzmat emocji, potrzeb i interesów. Prezenterzy w filmie nie zadają pytań, tylko produkują narracje, nie analizują, lecz stwarzają bańkę optymizmu. Nawet gdy świat płonie, ciągle ktoś próbuje ugłaskać publiczność, uciec w śmiech, i w przekonanie, że „jeszcze wszystko da się naprawić”.
Marsjanie goniący i anihilujący ludzi powtarzają: ”Nie uciekajcie. Jesteśmy nastawieni pokojowo.” To nie tylko groteska — to diagnoza: ludzkość nie ginie od zderzenia z obcym, ale z braku odwagi, by powiedzieć sobie prawdę i porzucić naiwną moralność. Obcy nie migrują z Marsa z darami. Obcy przybywają zrealizować swoje egoistyczne i groźne cele naszym kosztem. Kosztem naszej cywilizacji, dorobku i życia.
I właśnie dlatego Marsjanie atakują to film gorzki mimo formy komediowej. Jego surrealizm nie służy ucieczce od realności, lecz jej obnażeniu. Obnażeniu ideologicznej naiwności. Marsjanie nie są tu metaforą konkretnego narodu czy siły, ale symbolem obcości, na którą projektujemy własne potrzeby — dopóki w śmiertelny sposób nie okaże się, że to, co inne, nie musi nas szanować, nie musi nas rozumieć i nie musi działać według naszych zasad.
W finale filmu Ziemianie zwyciężają — przez przypadek, przez absurd, przez niezamierzoną ironię losu. Ale zwycięstwo to jest puste. Świat został zniszczony, symbole obalone, iluzje wyśmiane.. Można zacząć od nowa, ale czy mądrzej?
Bo jeśli ten film czegoś uczy, to tego, że najgroźniejsza nie jest śmiercionośna broń, ale ludzki umysł, który odmawia przyjęcia zła jako możliwości — gdyż to kłóci się z jego potrzebą bycia moralnym, lubianym, potrzebnym. To nie Marsjanie nas atakują. To nasze infantylne przekonanie, że wszystko co się wydarza, powinno spełniać nasze oczekiwania a Przybysze spełniać nasze zasady moralne.