Alejandro González Iñárritu / USA / 2014
Prawda nas wyzwoli?
Oglądając „Birdmana” Alejandro Gonzáleza Iñárritu trzeba pamiętać o cytacie na kartce przypiętej do lustra w jednej z pierwszych scen: „Rzecz jest rzeczą a nie opinią o niej”. To słowa Susan Sontag pochodzące z jej eseju „Przeciw interpretacji” w którym krytykowała skłonność do nadmiernego interpretowania dzieł sztuki i poszukiwania w nich ukrytych sensów. Zamiast tego postulowała skupianie się na informacjach przekazywanych wprost przez utwór i doświadczaniu jego formy. Należy więc traktować ten cytat jako sugestię-ostrzeżenie reżysera, gdyż w tak metaforycznym filmie łatwo odejść od bezpośredniego przekazu na rzecz spekulacji interpretacyjnych. Z drugiej jednak strony film cechuje poetycka niejednoznaczność.
„Birdman”, którego podtytuł brzmi: „czyli nieoczekiwane pożytki z niewiedzy” to opowieść o historii Riggan’a Thomsona (w tej roli Michael Keaton) – niegdysiejszego odtwórcy roli superbohatera. Porzucił on świat kasowych produkcji, by stworzyć coś, co – jak wierzy – będzie świadectwem jego prawdziwej wielkości. W jednej z pierwszych scen przywołane zostają ważne dla tego filmu słowa francuskiego filozofa Rolanda Barthesa: „Misja kulturotwórcza będąca kiedyś domeną bogów i epickich sag została obecnie przejęta przez reklamy proszków do prania i postaci z komiksów.” Tak swoją rolę superbohatera „Birdmana” zaczął rozumieć Riggan Thomas i dlatego postanowił być czymś więcej. Lecz czym jest owo „więcej”? Czy to rzeczywiście wyższe rejestry ducha, czy tylko pragnienie innego rodzaju uznania? Czy jego dążenie to poszukiwanie miłości ludzi, czy może sublimacja narcystycznej potrzeby bycia podziwianym?
Riggan zrywa z Birdmanem, ale Birdman w nim zostaje. Szepcze w jego głowie. Ironizuje. Grozi. Upokarza. Przypomina dawną sławę. To nie tylko echo dawnej roli – to wewnętrzna postać, która zbudowała jego tożsamość i nie zamierza łatwo ustąpić. Jungowsko rzecz ujmując – cień, który domaga się nie uleczenia, lecz dominacji. Birdman to nie przeszłość – to alter ego, które żywi się słabością, rozpaczą, brakiem. W momencie największej niepewności, kiedy Riggan próbuje stworzyć teatralne arcydzieło, Birdman upomina: „Twoje miejsce jest ponad nimi wszystkimi”. Riggan pragnie stworzyć sztukę na podstawie opowiadania Raymonda Carvera, którego tytuł „O czym mówimy, gdy mówimy o miłości” staje się kluczem do rozwiązania jego własnej, egzystencjalnej zagadki. Ta sztuka ma być sposobem realizacji tego „więcej”. Tak jakby w ten sposób chciał znaleźć odpowiedź, jak zrealizować swoje pragnienie i „móc się nazywać kochanym”. Jak pokazać ludziom, że jest kimś więcej niż marketingowym tworem kultury masowej, że zna ból, że rozumie stratę, że kochał, cierpiał, tęsknił – a więc zasługuje na miłość.
Iñárritu pokazuje dramat artysty jako dramat człowieka, który przestał być naiwny, ale nie przestał marzyć. Wprost przeciwnie, marzy o czymś, ale nie wie, że jest to nieosiągalne. W świecie ignorancji żyje się łatwiej. Kiedy nie pytasz: „o czym mówimy, gdy mówimy o miłości”, możesz po prostu żyć – w schemacie, w roli, w rytmie sukcesu i porażki. Lecz gdy zaczynasz się zastanawiać… budzi się głód. I razem z nim – rozpacz. Wtedy okazuje się, że jak we fragmencie szekspirowskiego „Makbeta”, który wypowiada na ulicy jakiś bezrobotny aktor, pragnący zaimponować Rigganowi:
„ Życie jest tylko przechodnim półcieniem,
Nędznym aktorem, który swą rolę
Przez parę godzin wygrawszy na scenie
W nicość przepada – powieścią idioty,
Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą.”
Właśnie dlatego musimy zapytać: czy prawda rzeczywiście jest interesująca? A może wiedza o sobie boli, niszczy, rozbraja? Iñárritu pokazuje, że próba odkrycia prawdy o sobie – nie tylko jako akt poznania, lecz także jako dramatyczna, ryzykowna autoekspresja – może kosztować życie. Wydaje się, że Iñárritu opowiada nie tylko historię artysty – ale współczesnego człowieka w ogóle. Człowieka, który jeśli zdecyduje się porzucić świat prostych narracji, masowych tożsamości, by zacząć mówić własnym głosem, to szybko odkrywa, że ten głos jest albo nie rozumiany, albo pogardzany, albo przyjmowany obojętnie. Chcemy być sobą, ale nie wiemy, kim jesteśmy. Chcemy być kochani, ale sami nie potrafimy kochać bezwarunkowo. Chcemy być wielcy – ale tylko wtedy, gdy inni nas w tej wielkości utwierdzą. Uświadomienie sobie tej prawdy może nas wewnętrznie zrujnować.
Kamera Emmanuela Lubezkiego snuje się za Rigganem. Żadnych cięć. Żadnych oddechów. Tylko jeden, nieprzerwany ciąg. W tej inscenizacyjnej decyzji Inarritu, w tym „jednym ujęciu”, tkwi metafora współczesności – życie jako performance. Człowiek jako widowisko. Transmisja duszy live. Prawdziwy dramat toczy się nie na scenie, lecz między warstwami własnej jaźni Riggana. Córka (Emma Stone), była żona (Amy Ryan), aktor, który z nim rywalizuje (Edward Norton) – to wszystko są relacje w których on nie tyle spotyka innych, co zderza się ze sobą. I tu dochodzimy do kluczowego pytania filmu: czy możliwa jest przemiana? Czy człowiek, który przez większość życia budował siebie jako iluzję – może się naprawdę spełnić? Finalna scena – tak często interpretowana jako sen, jako metafora, jako niedopowiedziane wybawienie – nie daje pewności. Czy Riggan zginął? Czy się uwolnił? Czy może tylko na chwilę uciszył swoje demony?
„Birdman” nie przynosi ulgi ponieważ zderza nas z jedną z najtrudniejszych prawd – są chwile, w których wiedza o sobie i świecie, choć pozornie cenna, staje się co najmniej źródłem niepokoju, a zazwyczaj cierpienia. Uświadomienie sobie głębi własnego osamotnienia, braku miłości, braku rzeczywistego uznania i jednocześnie wielkości pragnień, które się z tym wiążą, jest nieprawdopodobnym wstrząsem. A w zestawieniu z zakorzenionym poczuciem własnej wyjątkowości rodzi tragiczne, rozpaczliwe napięcie. Tworzy wyłom w dotychczasowym obrazie siebie, przez który do wnętrza sączy się ta trująca wiedza. Im wyraźniej człowiek dostrzega rozdźwięk między tym, kim chciałby być dla innych, a tym, kim realnie dla nich pozostaje, tym boleśniejsze staje się istnienie. Riggan cierpi nie dlatego, że jest nieważny – cierpi, bo czuje, że mógłby być kimś naprawdę ważnym, ale zaczyna rozumieć, że nigdy mu się to nie uda, że nigdy nie „ poczuje się na tej ziemi kochanym”. Świadomość, która miała być wyzwoleniem, okazuje się pułapką – prowadzi nie ku spełnieniu, ale ku pogłębiającemu się poczuciu pustki. „Nieoczekiwanym pożytkiem z niewiedzy” jest więc możliwość trwania w ochronnej iluzji, na pewnym poziomie integracji psychicznej, która choć ułomna, pozwala w miarę spokojnie żyć. Gdy człowiek pyta o miłość, o sens, o uznanie, o prawdę, może się okazać, że to co odkryje, nie prowadzi ku oświeceniu, lecz ku gorzkiemu zrozumieniu, że życie nie oferuje gwarancji napełnienia. Inarittu pokazuje nam jak zderzenie wiary w swoją absolutną wielkość, z niechęcią, obojętnością lub choćby tylko z pobłażliwą akceptacją ludzi, prowadzi do całkowitego, egzystencjalnego rozdarcia.
Uświadomienie sobie, że zdobycie miłości i uznania, o których się tak rozpaczliwie marzyło, jest nierealne, prowadzić może do ostatniego skoku o którym śnić można jak o szybowaniu w powietrzu. Pozostanie to jednak tylko snem.