Miloš Forman / USA / 1984
Gdy zazdrość prowadzi do zawiści
Jak można nienawidzić kogoś tylko za to, że jest tym, kim się samemu chciało być? Jak można niszczyć drugiego człowieka nie dlatego, że nam zagraża, ale dlatego, że przypomina nam o naszej własnej przeciętności? „Amadeusz” Miloša Formana – film kostiumowy tylko z pozoru, oparty na sztuce Petera Shaffera, będący zarazem psychologiczną przypowieścią i duchowym dramatem – podejmuje właśnie ten temat: destrukcyjnej zawiści wobec niezasłużonego, niewytłumaczalnego daru. Nie chodzi tu o walkę dwóch kompozytorów, lecz o konfrontację geniuszu z przeciętnością. A może raczej o starcie dwóch dusz – jednej promiennej, pełnej wiary w siebie i świat, drugiej pogrążonej w cieniu własnych niemożliwości i braku samoakceptacji.
W centrum tej opowieści stoi Antonio Salieri (grany przez F.Murraya Abrahama) zaskoczony wielkim talentem Mozarta. Człowiek, który od dziecka składał siebie na ołtarzu muzyki, żyjąc w przekonaniu, że jego wyrzeczenia zostaną wynagrodzone przez Boga artystycznym natchnieniem. Tymczasem to nie on, lecz rozpustny, nieokiełznany chłopiec, chichoczący irytująco otrzymał wyjątkowy dar. Film Formana, choć bardzo daleki od prawdy historycznej, jest artystycznie i psychologicznie prawdziwszy niż niejedna biografia – bo trafia w samo sedno wewnętrznych rozdarć ludzkiego ducha. Pokazuje, jak zazdrość – uczucie samo w sobie niekoniecznie negatywne – może łatwo przekształcić się w zawiść, a zawiść w zbrodnię.
Zazdrość bowiem, jeśli nie budzi całkowitego zwątpienia w siebie, może być motorem wzrostu. Można zazdrościć komuś talentu i zarazem go podziwiać. Obraz czyjegoś talentu czy sukcesu czasem jest impulsem wyzwalającym wiarę również we własne możliwości. Można poczuć mobilizujące ukłucie, a potem zamienić je w twórczą energię, która prowadzi do rozwoju. Zazdrość, o ile nie przybiera postaci zawistnego zaprzeczenia, staje się wtedy wyrazem aspiracji i uznania. Salieri jednak nie potrafi zatrzymać się w tym punkcie. To, co początkowo było zachwytem, szybko staje się gniewnym zarzutem. Nie wobec Mozarta, lecz wobec Boga. Bo to nie Mozart jest jego prawdziwym wrogiem – on jest tylko niezasłużonym wybrańcem. Tym, który zdradził, jest Bóg: dał język muzyki komuś, kto zdaniem Salieriego nie zasługiwał na ten dar. I w tym właśnie tkwi istota zawiści – w przekonaniu, że świat (lub Bóg) popełnił błąd, obdarzając kogoś innego tym, co należało się mnie.
Zawiść nie pragnie tego, co ma drugi. Zawiść pragnie, by ten drugi stracił to, co ma, lub żeby dotknęły go najgorsze nieszczęścia a nawet śmierć. To uczucie gorzkie, wypływające z poczucia bezsilności i niskiej samooceny. Salieri nie wierzy, że może dosięgnąć poziomu Mozarta czy też w swój własny sposób czy we własnym stylu tworzyć muzykę wyjątkową. Wybiera inny sposób – chce go zniszczyć. Chce odebrać mu miejsce w historii, chce zakopać go anonimowo w zbiorowej mogile, chce zetrzeć jego imię z pamięci świata. A przecież jednocześnie w głębi duszy wie, że ma do czynienia z czystym, boskim talentem. W jednej ze scen mówi: „To był głos Boga. (…) To ja byłem jedynym, który słyszał, że to On przemawia”. Słyszy boską muzykę, lecz nie może jej znieść. Bo każda nuta, każdy takt przekonuje go o tym, że nigdy nie stworzy czegoś równie doskonałego.
„Amadeusz” to film, który w niezwykle przejmujący sposób ukazuje ten rozpad wewnętrzny – upadek człowieka nie przez brak talentu, lecz przez zatrucie duszy. Przecież Salieri nie był całkowicie pozbawiony muzycznego talentu. Potrafił komponować i miał znaczący dorobek. Spotkanie z muzyką Mozarta pozbawiło go jednak całkowicie wiary w siebie i wewnętrznej energii twórczej. W swoim monologu wyznaje, że stał się „patronem przeciętniaków”, „apostołem nijakości”. I choć mówi to z ironią, jest w tym głęboka prawda. Wiele w filmie Formana mówi się o Bogu, o modlitwie, o ofierze. Ale prawdziwym tematem nie jest teologia, lecz duchowy mechanizm zdrady samego siebie: gdy zamiast przyjąć swoje ograniczenia i szukać własnego potencjału i głosu, człowiek zaczyna zatruwać się cudzą wielkością. W tym sensie Salieri staje się figurą nie tylko artysty, ale każdego człowieka, który mierzy się z cudzym blaskiem i własnym cieniem.
Mozart – zagrany przez Toma Hulce’a z brawurą, bez udawanej głębi – jest uosobieniem spontanicznego geniuszu. Jego śmiech – irytujący, absurdalny, niepasujący do dworskiej etykiety – staje się dźwiękiem, który drąży duszę Salieriego. Bo to śmiech dziecka, którego nikt nie zmusił do powagi. To głos człowieka, który nie musiał udowadniać swojej wartości, bo ona była w nim obecna od początku. Śmierć Mozarta – tragiczna i bezsensowna – staje się nie tylko końcem życia, ale końcem jakiejkolwiek nadziei dla Salieriego. Bo choć go zniszczył, nie potrafił zająć jego miejsca.
Forman w swoim filmie nie moralizuje, nie piętnuje. Raczej pokazuje, jak łatwo człowiek może ulec temu, co w nim małe, zakompleksione, upokorzone. I jak wielką odwagą jest podziwiać czyjś dar bez chęci zawłaszczenia go czy zniszczenia. „Amadeusz” to film nie tylko o muzyce i zawiści. To film o duszy – o tej przestrzeni w człowieku, w której decyduje się, czy bliźniego potraktujemy jako inspirację, czy jako zagrożenie. Czy będziemy szukać własnego głosu, czy raczej uciszymy cudzy. Czy nasza zazdrość zamieni się w żarliwość – czy w truciznę.
Przypomina się opowieść o chasydzkim cadyku Zushi z Anipola, który na łożu śmierci powiedział: nie boję się, że Bóg zapyta, czemu Zusha nie byłeś Mojżeszem?, bo bym mu powiedział: nie dałeś mi takiej mądrości, nie boję się, że zapyta czemu nie byłeś Abrahamem?, bo bym mu powiedział: nie dałeś mi takiej życzliwości. Ale przerażenie mnie ogarnia, że Bóg zapyta: Zushi czemu nie byłeś Zushim?
W ostatnich scenach filmu widzimy Salieriego w zakładzie dla obłąkanych – starca przepełnionego goryczą, który nie może przestać mówić o geniuszu, którego zniszczył. I ten widok – bardziej niż jakakolwiek kara – jest ostatecznym potępieniem: życie przeżyte nie w cieniu wielkości, lecz w jej zaprzeczeniu. Nie jako świadek piękna, lecz jako ten, który nie mógł znieść, że nie on był jego źródłem.
„Amadeusz” nie kończy się więc zwycięstwem ani klęską. Kończy się pytaniem: co robić z cudzym blaskiem? Czy potrafimy znieść, że ktoś inny jest bardziej utalentowany, bardziej błyskotliwy, bardziej ukochany przez los? I czy potrafimy, patrząc na niego, nie nienawidzić siebie, Boga, świata?
To pytanie nie dotyczy tylko artystów. To pytanie o ludzką dojrzałość. I o to, czy jesteśmy gotowi wzrastać – zamiast niszczyć.